W „Rzeczpospolitej” – świetny artykuł Szymona Hołowni pt. „Miłość o cechach zarazy”. Początek: „W polskim Kościele ktoś musi wreszcie walnąć pięścią w stół. I przegonić polityków, którzy udając, że przynieśli Dzieciątku hojne dary, koncentrują się na montowaniu sojuszy wśród otaczających żłóbek pasterzy”. I dalej: „Temu obłędnemu kontredansowi odprawianemu na szczytach polityki i Kościoła z rosnącym zdumieniem przyglądają się (…) milionowe zastępy polskich katolików, którzy nie czują się ani częścią wyznania, które zorganizował na swojej antenie ojciec Rydzyk, ani tego, który parę dni temu wraz z kolegami założył w Łagiewnickim sanktuarium poseł Jan Rokita. Wychodzą bowiem ze słusznego założenia, że jedyny prawdziwy Kościół założył dwa tysiące lat temu pewien mieszkaniec Nazaretu, który żył w niezwykle rozpolitykowanym otoczeniu (…), zdecydował się jednak bieżącą politykę omijać z daleka (co zresztą było bezpośrednią przyczyną jego śmierci)”. I jeszcze o ojcu Rydzyku: „Kościół instytucjonalny już dawno powinien sprawdzić, czy nie znalazłoby się dla niego zajęcie w jakimś kraju misyjnym, bo żeby przekonać się, że prowadzone przezeń radio nie jest katolickim głosem w polskich domach, naprawdę nie trzeba dziesięciu lat, wystarczą dwa wieczory”.     Ręce składają się do braw, że Hołowni się jeszcze chce nazywać rzeczy po imieniu – ale też jego związki z Kościołem dają mu pewnego rodzaju legitymację do formułowania myśli z tak wielką dobitnością. Nie wiem tylko, czy dyplomacja, czy też świadome przeoczenie kazało mu nie napisać, że sprawa jest znacznie bardziej, jeszcze bardziej nieprzyjemna, ten zrost religii i polityki nie jest bowiem jedynie efektem „tańca godowego” polityków – także purpuraci mają nieprzyjemną skłonność do przekraczania mało co prawda wyrazistej linii między jedną a drugą sferą. I, dodajmy z ciężkim sercem (ale też „większym przyjacielem prawda”) mają w historii chrześcijaństwa wzory, choć może nie na jej kartach najchlubniejszych.     Tymczasem czytam znowu… Zolę. Tak się chciałem odstaroświecczyć, skonfrontować z literaturą XXI wieku, a przynajmniej końcówką XX, gdy podczas przenoszenia książek z miejsca na miejsce natknąłem się na jeden z tomów „Rougon Macquartów”, który kupiłem kiedyś w antykwariacie i odłożyłem na półkę, na lepsze czasy. To „Marzenie” – do którego zajrzałem teraz ot, tak jak się zagląda do książki branej z szafy ze zdziwieniem, bo się o niej zapomniało, i już tak zostałem, przeniosłem się tylko na kanapę, bo na stojąco było mi niewygodnie. Co ja zrobię, że mam takich autorów za podziwu godnych majstrów. Rozdział I, niby uwertura, otwiera się i kończy dwoma opisami rzeźb na portalu, obramującym wejście do katedry – pomiędzy nimi jest historia uratowanej od zamarznięcia znajdy – pierwszy opis to opis owych rzeźb w śnieżycy, drugi po odwilży i przymrozku, w ozdobach z lodu. I impet tych opisów zapiera dech w piersiach. A potem historia, jak na Zolę podejrzanie słodka, ale w tej słodyczy przebija się już cierpki smak podpływającej na powierzchnię katastrofy. No bardzo mi przykro (powiedział fałszywie): dziewiętnastowieczność wciąga jak wytrawne bagno.

Udostępnij


O mnie



Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Premium WordPress Themes