[Kindze Dunin odpowiadam we wpisie z 16-01-2006.]
Zdaje się, że jako klient salonu samochodowego jestem osobnikiem niekłopotliwym, za to nieco dziwacznym. Kiedy mój peugeot wyzionął ducha ze starości, poszedłem do najbliższego punktu sprzedaży peugeotów i korzystając z obniżki na modele z 2005 roku pokazałem palcem – biorę ten. Żadnych tam jazd próbnych, a już zwłaszcza przeglądania pism motoryzacyjnych i oddawania się marzeniom, że ma mieć dwanaście cylindrów, czerwony kolor, długą maskę i potężne błotniki… Samochód traktuję użytkowo, a kupowanie modelu wymarzonego wydaje mi się nieroztropne. I tak zostawiając nowy samochód pod domem muszę się liczyć z tym, że w trakcie, gdy sobie oglądam telewizję, albo śpię snem sprawiedliwego, ktoś mi się dobiera do stacyjki, lub zajeżdża po mój samochód lawetą. Istnieje parę modeli, które wydają mi się naprawdę piękne – dość banalnie zapewne najpiękniejszym wozem w historii motoryzacji pozostaje w moich oczach Jaguar E, nic też nie można zarzucić Porsche Carrera, tudzież jednej z Mazd (mam wrażenie, że ma oznaczenie 8 MX, ale głowy nie dam), a przechodząc do kategorii mniej wyuzdanej: jak wielu moich rówieśników wzdychałem w swoim czasie z uczuciem do Renault 5. Ale przecież, gdybym stał się właścicielem Jaguara E (załóżmy, że ten wiekowy samochód byłby w dobrym stanie), to bym się z nerwów, że ktoś mi go podwędzi, nie mógł położyć spać. Już nie mówiąc o tym, jak prowadzić takie cudo, nie martwiąc się każdym kamyczkiem, który mógłby coś odłupać z lakieru itd. A tak – niepokój zostaje sprowadzony do rozsądnego minimum. Samochód jako obiekt kultu mocno utrudnia normalne życie.
Kilka dni temu obejrzeliśmy z Ukochaną „Czasem słońce, czasem deszcz” na dvd. Nie zdążyliśmy pójść na ten film do kina – i myślę teraz, że Opatrzność nad nami czuwała. Znajomy opowiadał mi o jakimś stanie histerii, który opanowywał widownię: ludzie to śmiali się, to płakali razem z bohaterami. Co do mnie – zobaczyłem dawkę kiczu przekraczającą o kilkaset procent to, co jestem w stanie znieść. Z podobnego powodu nigdy nie umiałem bez zażenowania myśleć o Violetcie Villas. W zasadzie zgadzam się, że istnieje pewna zuchwałość kiczu, przy której człowiek się świetnie bawi – ale to musi być 50 jednostek (w czym się mierzy kicz? w jeleniach na rykowisku?), więc powiedzmy 50 jeleni, a nie 1500. Poza tym gloryfikacja tradycyjnych wartości w tym filmie zdawała mi się podszyta jakiś cynizmem. Bo jeśli naprawdę wierzy się w absolutną wartość miłości matczynej, więzi rodzinnych itd., to się je konfrontuje ze światem takim, jaki jest naprawdę, a nie z krainą całkowicie baśniową. W dodatku nie wiem, jak to coś oglądać, nie dostrzegając niemiłych pod każdą szerokością i długością geograficzną wątków szowinistycznych, ksenofobicznych. Krótko: wydaje mi się zabawne, że „Czasem słońce, czasem deszcz” zdobyło, jeśli się nie mylę, popularność w tych samych kręgach, które wyrzekają na o. Rydzyka i jego imperium medialne. A przecież trudno znaleźć film lepiej pasujący do oferty telewizji „TRWAM”.
Wyjeżdżamy teraz z Ukochaną nad morze, na tydzień. Mamy tam coś do załatwienia… Odezwę się znowu po powrocie, w połowie przyszłego tygodnia.