Jutro o tej porze spodziewam się, wyjrzawszy przez okno, zobaczyć jezioro… Ale nim to nastąpi, jeszcze tych parę słów, pewnie dość chaotycznych, bo noc zapada, a dzień, jak to przed wyjazdem, był zabiegany. W komentarzach do poprzedniej notki zjawiło się pytanie emce, czemuż to brak tu jakichś uwag o Świętym Mundialu – i wprawdzie riposta Łukasza, że z tej przyczyny, iż nie jest to blog Jerzego Pilcha, rozbawiła mnie setnie, to jednak dodam jeszcze coś od siebie. Po pierwsze: rytm mojego życia w ostatnich miesiącach nie zostawiał wiele czasu na prowadzenie rzetelne tego dziennika, za co przepraszam tych z Państwa, którzy przywykli do rytmu sprzed roku (dwie notki tygodniowo! a jak się rozpędziłem, to i trzy!). Trzeba kiedyś zarabiać, a kiedyś żyć naprawdę, w realu, z Ukochaną wreszcie, i trzeba też było skończyć powieść (skończyłem) – i na tle tych wszystkich fundamentalnych zdarzeń i procesów niejeden Mundial wymknął się mojemu internetowemu pisaniu. A przy tym wyznam, że z kibicowaniem jest trochę tak, jak jeszcze z paroma rodzajami ludzkiej aktywności: rzecz fajna, ale gadanie o niej to jednak (co mówię ze zgrozą jako człowiek słowa) strzępienie języka. Chyba, że naprawdę jest się Jerzym Pilchem, który może nawet o kontakcie w ścianie pisać, i to też będzie popis stylistyczny. Z kolei ktoś inny z PT Komentatorów, jako komentator w ścisłym sensie, skomentował moje zachwyty ks. prof. Halikiem, pisząc, że Kościół liberalny jest mu zbędny, bo po co ma Kościół mówić to, co już mówi Adam Michnik albo Monika Olejnik. I choć zdawało mi się, że to żart niezbyt trafny, to jednak obmyślałem przez ładnych parę dni odpowiedź, na czym ta nietrafność polega. Tyle że teraz, przed podróżą, mogę ją tu przedstawić tylko w dużym skrócie. Otóż: Alternatywa, że Kościół albo będzie integrystyczny, albo roztopi się w politycznej poprawności (tak rozumiem przywołane nazwiska dziennikarzy), jest alternatywą nieprawdziwą. Ja też nie oczekuję zastąpienia homilii esejami Adama Michnika (choć te ostatnie stylistycznie coraz bardziej się do homilii zbliżają), ani unieważnienia części przykazań. Jeśli zachwycają mnie postaci takie jak Halik, to ponieważ uważam, że integryzm katolicki zachowuje swoją powagę dzięki bardzo podejrzanej operacji na naszej kulturze. Mianowicie unieważnia znaczną część nowoczesności i ponowoczesności; uznaje, że to, co dominuje w kulturze Zachodu od Kanta co najmniej, jest złe lub/i nieważne. Po takim oczyszczeniu pola, po zapomnieniu, że czytaliśmy (a przynajmniej moglibyśmy przeczytać) Nietzschego, Freuda, Marksa, Junga i tak dalej – odzyskujemy niewinność i możemy wierzyć tak, jakby ich nie było. Ale oni byli. Niewinności tak naprawdę odzyskać się nie da. A wspomniani mężowie też nie byli komandosami z Marsa, tylko wyrośli tu, ich pytania stanowiły zarazem odpowiedzi na jakieś pytania zadane wcześniej. Integryzmowi zatem brakuje, w moich oczach, powagi. Próbuje uporać się z katastrofalną, pod wieloma względami, sytuacją duchową współczesnej Europy, jak człowiek, który miewa conocne koszmary, i zamiast wyjaśnić ich źródło, poddać się rzeczywistej, skutecznej terapii, powtarza jedynie w kółko „sen mara, Bóg wiara”, łykając coraz silniejsze środki nasenne (i to tak, żeby samemu tego nie zauważyć). Innymi słowy: nie mam nic przeciwko surowości wymagań (co nie znaczy, że ze wszystkimi sobie radzę), ale denerwuje mnie brak surowości w myśleniu. I należałoby tu jeszcze niemało dopowiedzieć, ale nie teraz. Teraz lato, wakacje. Wyhamowanie i wyciszenie. Czego i Państwu życzę. Do przeczytania za jakieś dwa tygodnie, mam nadzieję.