Milczę już bodaj drugi tydzień, co może stwarzać wrażenie, że się z Ukochaną byczymy gdzieś po górach, dolinach, hej! A tu nic z tych rzeczy: Darek Bugalski pojechał na urlop i prowadzę wszystkie, jak leci, Kluby Trójki, od poniedziałku do czwartku, równocześnie zaś przywiozłem z Krakowa wydruk mojej powieści po adiustacji i siedzę nad nią, zastanawiając się nad proponowanymi poprawkami, pisząc lepsze wersje poszczególnych zdań i planując korektę zakończenia – w wyniku krakowskich rozmów bowiem uświadomiłem sobie nagle, jak ta moja historyjka powinna zostać spuentowana. Jednak nieco inaczej, niż jest tymczasem. Krótko mówiąc, mam huk roboty, zupełnie niewakacyjnie to wygląda i na ten dziennik nie mam już serca zabierać czasu Ukochanej. Bo niewątpliwie mógłbym go pisać tylko wtedy, gdy wreszcie jest czas, by przez chwilę posiedzieć razem. Trochę żałuję dyskusji, którą tu sobie prowadziliśmy ze Spectatorem, a która tym samym nieco przywiędła. Jeszcze do niej wrócę; nie dam mu ostatniego słowa! Podobnie jak muszę odpowiedzieć Jedzejowi na jego pytanie o to, gdzie widzę ofensywę środowisk nacjonal-katolickich. Tymczasem zadeklaruję tylko, że granica, o której mówi jeden z ostatnich komentarzy do poprzedniego wpisu, ta granica, przy której trzeba powiedzieć „non possumus” pod groźbą utraty tożsamości, rzecz jasna istnieje i to nie tylko w katolicyzmie; tylko że, jak mi się zdaje, oddziela ona również wiarę od integryzmu, to znaczy że wbrew pozorom nie można bez szkody dla chrześcijańskiej tożsamości zarówno przesadnie się modernizować, jak przesadnie się utradycyjniać. A jestem prawie pewien, że w Polsce to drugie niebezpieczeństwo jest większe niż pierwsze, i to znacznie. Na początku przyszłego tygodnia odsyłam do Krakowa książkę i czasu mi trochę przybędzie. Do przeczytania zatem – gdzieś, około przyszłej środy…