Efekt tego jest taki, że kiedy czasem mi się zdarzy bezinteresowna radość z powodu czyjegoś powodzenia, raduję się podwójnie: bo do radości podstawowej dochodzi radość z faktu, że mnie na tę pierwszą jeszcze stać. Krótko mówiąc, szczerze ucieszyłem się, że nagroda NIKE przypadła w tym roku Dorocie Masłowskiej za „Pawia królowej”.
Pytanie, które już słychać – czy to sprawiedliwe? – wydaje mi się bezprzedmiotowe przynajmniej z dwóch powodów. Pierwszy: życie literackie w Polsce, więc również nagrody, to funkcja wielu czynników i skala jakości książek jest tylko jednym z nich. Krytycy z pewnymi pisarzami się lubią, z innymi nie, z jednymi łączą je związki ideowe, z innymi przeciwnie, zmieniają się gusty, mody i koncepcje, czemu służyć ma dana nagroda, a wreszcie działają trudno uchwytne, a przecież oczywiste idiosynkrazje towarzyskie. Nie mam wątpliwości, że wśród rozmaitych powodów tegorocznej decyzji jurorów NIKE na poczesnym miejscu stoi fakt, że przewodniczącym jury jest Henryk Bereza. Jeśli w roku 2006 można znaleźć choćby jeden argument na to, że koncepcja „rewolucji artystycznej w prozie” nie była w latach siedemdziesiątych całkiem od rzeczy, to owym argumentem jest pisarstwo Masłowskiej. Dorota Masłowska jest pisarzem, którego Bereza wymarzył sobie dwadzieścia lat przed jej urodzeniem. I wolno mu. NIKE nie jest wyborem na wieki wieków amen, ale wyborem konkretnych ludzi w konkretnym roku.
Drugi powód, że ciesząc się sukcesem „Pawia królowej” nie umiem poważnie zastanawiać się nad kategorią sprawiedliwości, jest z założenia eklektyczny charakter nagrody. Jak mam porównać „Dwukropek” Szymborskiej z powieścią Masłowskiej? To jakby ktoś kazał mi wybierać między luksusowym garniturem a luksusową kurtką do trekkingu. Książki, wyselekcjonowane do finału NIKE, to rokrocznie zestaw rozmaitych obiektów latających: pszczoły, nietoperze, sterowce, samoloty, sikorki i poduszkowce. W tych okolicznościach nagroda ma charakter nieomal przypadkowy. Ma to pewną zaletę: raczej wzmacnia pozycję wyróżnioną, niż osłabia pozostałe.
Wszystko, co powyżej, pozostaje bez związku z rozmaitymi wątpliwościami, jakie regulamin i praktyka NIKE budzi, ale obawiając się riposty o „kwaśnych winogronach” wytrwale na ten temat milczę.
„Paw królowej” wydaje mi się świetną książką. Jest zdublowaniem gry, prowadzonej na kartach „Wojny polsko-ruskiej pod flagą biało-czerwoną”. I tu i tu mamy do czynienia z grą lingwistyczną. Partnerem debiutu Masłowskiej był stan ducha młodego prymitywa, przyłapanego na produkowaniu zdań poznawczo jałowych. Teraz gra się już piętrowo: przeciwnikiem jest nie tylko ubóstwo duchowe pewnej (sub)kultury, ale i jałowość jej krytyki. W książce mamy do czynienia z serią odbić (jak w gabinecie luster): najpierw odwzorowuje się w języku złą dzielnicę – „przejechać nie można, bo tu to, a tu coś tam, tu ktoś leży, jakieś szkła coś rozbite, jakaś osoba nieprzytomna, moczu zapach i smród brud, i ekwilibrystyki teraz rób, żeby z tego pijusa powodu nie zrobić na glebę wyłóg…” Potem odwzorowuje się odbicie tego odbicia, czyli sposób, w jaki językowo dystansujemy się do opisanej brzydoty rzeczywistości („Ty byś umiała na pewno dużo lepszy świat wymyślić, nikt w to nie wątpi, ale biednemu Bogu tak świetnie nie wyszło”). Trzecie odbicie: czyli sposób, w jaki ów dystans do złego świata wyraża literatura („W poprzednim fragmencie użyliśmy słów bekać i pierdzieć. Jest to tak zwany komiczny efekt, jest to zabawne i śmieszne”). Wreszcie odbicie czwarte: zgryźliwe odnotowanie sposobu, w jakim unieważnia się literaturę, która mówiąc o tym wszystkim, narusza nasz spokój: „Ta piosenka za z Unii Europejskiej pieniądze się już kończy. Celowo do jej promocji zaangażowani zostali Żydzi i masoni. (…) Napisana została w taki sposób, aby nieprzeczytanie jej nie uniemożliwiało zabrania w jej sprawie głosu i wypowiedzenia się na forum”.
Granice mojego świata są wyznaczane przez granice mojego języka. Zatem kompromitowanie mojego języka rozmazuje granice mojego świata, pokazuje arbitralność operacji WYTNIJ, BACKSPACE, INSERT, za pomocą których wykrawa się z tego, co dostrzegalne to, co wypowiedziane/dostrzeżone. Stosunkowo łatwo jest przeprowadzić tego rodzaju krytykę na tekstach zewnętrznych wobec mnie, innymi słowy: wykazać bliźniemu, że się oszukuje. Ale Masłowska krytykuje język od środka, przyjmuje go na siebie (i to tak wiarygodnie, że wciąż spotykam ludzi, sądzących po „Wojnie polsko-ruskiej…”, że autorka była dresiarą, a po „Pawiu królowej”, że jako Mc Doris podlizuje się miłośnikom hip-hopu), a potem za pomocą rozmaitych zabiegów pokazuje w nim szczeliny. I jeszcze szczeliny w zewnętrznej wobec tego języka niechęci. Na przykład (będzie prosty): wszyscy narzekamy na wulgaryzację polszczyzny (przepraszam, muszę użyć cytatu „z życia”). Jest nieznośne słyszeć ciągle przerywnik: „chuj w dupę”. U Masłowskiej jest zamiast tego „penis, pochwa”. Desygnaty te same. Ale to zastąpienie ośmiesza nie tylko wulgaryzmy. Jest przecież równie, jak one, niesmaczne, więc i z purysty robi durnia. Bo ten skupia się w krytyce na używaniu wulgaryzmów, a przecież prymitywizm ducha (? – o ile w tym kontekście można jeszcze o nim mówić) nie ustępuje, kiedy ktoś użyje słów, nie opatrzonych w słowniku skrótem wulg.
Sam wolę gry fabularne, nie językowe. Ale to skupienie się na przestrzeni mowy wymaga wybitnego słuchu językowego i sporej dawki krytycyzmu, tudzież samokrytycyzmu. Bo Masłowska nie przyleciała tu z Marsa, tylko jest produktem tej samej kultury, którą przedrzeźnia. Dlatego kiedy myślę o jej patronach i parantelach, przychodzą mi do głowy dwa nazwiska z literatury francuskiej. Jednym jest Flaubert – równie, jak autorka „Pawia królowej”, zafascynowany zaraźliwą głupotą swoich czasów, i podobnie prowadzący walkę od wewnątrz, gdy w „Pani Bovary” powstrzymywał się od komentarza, i solidaryzował się ze swoją bohaterką („Madame Bovary c’est moi”), zarazem bezlitośnie ją ośmieszając. Nawiasem mówiąc, powoływałem się już kiedyś na niego, interpretując „Fractale” Nataszy Goerke, która z pokolenia „brulionu” najbardziej daje się z Masłowską porównać. Drugim nazwiskiem jest Houellebecq. A to dlatego, że podobnie jak Masłowska stwarza dla swoich powieści mylącą zewnętrzną powłokę, pozwalającą im zaistnieć w idiotycznym świecie mass-mediów. Zmylone pozorem, wpuszczają w swój obieg leczniczą toksynę. Dodajmy tylko zaraz: warsztatowo Masłowska umie moim zdaniem więcej, niż autor „Cząstek elementarnych”.
I na koniec tej laudacji jeszcze jedno, a mianowicie medialny wizerunek samej autorki. Ktoś, kto bynajmniej nie jest jej entuzjastą, określił jej strategię jako „odmowę współudziału”. Nie poprzez arystokratyczne wycofanie się do samotni. To mało skuteczne, bo to jak zamilknąć w tłumie krzykaczy: nikt, poza nami, nie zauważy naszego gestu. Odmowa Masłowskiej to konsekwentne psucie nam zabawy. W telewizji odpowiada na pytania z głupia frant. Jeśli zdarzy jej się udzielić wywiadu, w którym powie coś do rzeczy, to zaraz obok zjawia się fotografia, do której pozowała w papilotach. Ma odwagę wziąć na siebie rolę kretynki (hola, hola: laureatka Olimpiady Polonistycznej, studentka kulturoznawstwa, a poza tym zasłońcie sobie raz fotografię i przeczytajcie uważnie, co ona mówi w wywiadach). Ale dzięki temu nie daje się zawłaszczyć. Co ona jest: feministka? Pieszczoch mediów? Zbuntowana młodzież? Femme fatale? Blokers? Egeria lewactwa? Za każdym razem: pudło. Chciałoby się powiedzieć: a, słodka idiotka. Słodka idiotka i pisze takie książki?
Uważam, że powinna dostać nagrodę Kościelskich (czego nie mówię przeciwko Jolancie Stefko, choć jeden tomik tej poetki, który przeczytałem, nie trafił do mnie, ale reszty nie znam). Zamiast tego dostała NIKE. W tym ograniczonym sensie: jest jakaś sprawiedliwość na tym świecie.
*
Jeszcze słówko o czym innym. W czasie wakacji jeden z PT Gości zaczepił mnie, pytając, gdzie u licha widzę „ofensywę medialną nacjonal-katolicyzmu” (użyłem takiego określenia w felietonie dla „Więzi”), skoro główne gazety i telewizje wciąż są w rękach innych sił. Najwyższa pora odpowiedzieć: ofensywa w mediach odbywa się nie tylko i nie przede wszystkim przez zmianę stosunków własnościowych, ale przez skuteczność, z jaką wpływają one na język nas wszystkich. Pozycja telewizji TRWAM i Radia Maryja została wzmocniona jeszcze w zeszłym roku przez obóz rządzący. Wystarczy przyjrzeć się teraz postom w Internecie, żeby zobaczyć, jak struktury językowe dotąd marginalne, jak epitety i niesiony przez nie świat wyobraźni zyskują prawa obywatelstwa. Choćby nacechowane pejoratywnie znaczenie słów „liberalizm” i „lewica” są tu znakomitymi przykładami. Albo uznanie głosów, publikowanych w „Gazecie Wyborczej”, „Tygodniku Powszechnym”, a nawet „Rzeczpospolitej” (zaś od niedawna także na antenie TVN) za głosy z definicji nieobiektywne, reprezentujące jakieś wrogie racje tajemniczego „układu”. To, że władza może chcieć je tak rozumieć, to jedno; to, że ludzie je tak rozumieją, to drugie. Decydujące o ofensywie medialnej jest zatem to, kto przejmie funkcję definiowania rzeczywistości społecznej. Otóż upieram się, że inicjatywa w tej materii została przechwycona przez środowiska nacjonal-katolickie. „Liberałowie” przeszli do defensywy: ustawicznie tłumaczą tylko, że przecież jest inaczej. Inaczej niż jak? Niż tak, jak przedstawiają świat prawicowi radykałowie (nota bene termin „prawica” też uległ przekształceniu, bo ekonomicznie nasza prawica przecież prawicowa nie jest, a do tego nie podważył jej prawicowości sojusz z jawnie – i głupio – lewicową „Samoobroną”).
Pytanie, na które próbuję niniejszym odpowiadać, pojawiło się na marginesie sporu o księdza Halika i stosunek między religią a kulturą, jaki toczyliśmy latem. Niech jego uzupełnieniem (i poparciem dla mojego stanowiska w tym sporze) będzie poniższy cytat, który z zaskoczeniem znalazłem niedawno:
„Religia zawiera w sobie, by tak rzec, drogocenną perłę prawdy, ale ciągle na nowo ukrywa ją przed światem. Z tego względu grozi jej niebezpieczeństwo, że rozminie się z własną istotą. Religia może zachorować i stać się fenomenem niszczycielskim. Może ona i powinna prowadzić do prawdy, ale może również człowieka od prawdy odciąć. Krytyka religii obecna w Starym Testamencie [sądzę, że chodzi o problem bałwochwalstwa – dop. JS] nie stała się dzisiaj w żadnym razie bezprzedmiotowa. Prawdopodobnie stosunkowo łatwo przyjdzie nam krytykować religię innych, lecz musimy być również gotowi do tego, by przyjąć krytykę nas samych i naszej własnej religii”.
Autorem tych słów jest… Benedykt XVI, jeszcze jako prefekt Kongregacji Nauki Wiary (tłumaczenie Marka Zająca, źródło: „Tygodnik Powszechny” 2006 nr 40, s.6).