Ewie P., którą poznałem w Zakopanem, Dance, Jackowi, Dorocie, Magdzie i Grześkowi, wszystkim świadkom wydarzeń sprzed lat
„Redaktor mi zakwestionował pewne daleko idące uogólnienie w tekście, zaznaczając, że wbrew temu co piszę, mnóstwo Polaków ma przyjemne wspomnienia z lat 80.” – czytam na facebooku „status”, czyli, po ludzku mówiąc, wpis Wojtka Orlińskiego. A dalej jest jeszcze pytanie: „Oczywiście, dostosuję się, ale jakie przyjemne wspomnienia można mieć z lat 80.?”
Pod spodem dyskusja, w której ktoś wspomina gumę Donald, „Świat Młodych” i program telewizyjny „Sonda”, ktoś inny (wyraźnie bliższy mojemu rocznikowi) jakie takie powodzenie u dziewcząt, jeszcze ktoś deklaruje, że z przedszkola (!) ma w ogóle wspomnienia jak najlepsze poza zupą mleczną z kożuchami. Trwa wymiana zdań na temat tego, że biała czekolada wydawała się wtedy szczytem luksusu, a teraz się po nią nie sięga.
I już, już miałem się włączyć, ale przyhamowałem z piskiem opon. Bo nie dość, że trzeba by napisać najwyżej kilka zdań, to w ogóle one byłyby o czym innym, bo lata osiemdziesiąte w moim przypadku zaczęły się maturalną klasą, a kiedy się kończyły, byłem od czterech lat żonaty, pracowałem na uczelni, właśnie kupiliśmy pierwszy samochód (Malucha, naturalnie).
Tak, tak, mizeria w sklepach, Jaruzelski z Urbanem i tak dalej. I można by zacząć narzekać, że na taką niewyjściową dekadę przypadła „ta nasza młodość” – ale w tle są rodzice, którym na ten sam moment w życiu przypadła dekada lat pięćdziesiątych. No to ja, hoho, za lata osiemdziesiąte szczerze Panu Bogu dziękuję.
I nawet nie muszę przymykać oczu, żeby zobaczyć:
puste szlaki w Bieszczadach, dokąd bano się jeździć, bo chodziły plotki, że jak nie Armia Czerwona tam stacjonuje po cichu, to bandyci zbiegli z więzień gremialnie tam koczują, i przez trzy dni czasem nie spotykało się nikogo, a chodzenie z dwudziestopięciokilowym plecakiem – bo wszystko trzeba było mieć ze sobą, od namiotu starego typu, przez dmuchane materace, po konserwy na dwa tygodnie – wydawało się zabawną przygodą, nie udręką;
przyćmione światła w pokoju mojej siostry, gdzie słuchało się audycji Tomka Beksińskiego i zachwycało wykonawcami z wytwórni 4AD, a ich muzyka była niepodobna do niczego, co grano dotąd, i działała na wyobraźnię;
pole namiotowe w Białogórze, umiejscowione pod wysokimi sosnami, na skraju lasu, z dosłownie kilkoma namiotami rozrzuconymi wśród drzew, co w kontraście do dość morderczej jazdy najpierw przepełnionym pociągiem do Trójmiasta, a potem rzężącym ze starości pekaesem wywoływało wrażenie, że dotarło się do raju;
straszliwe (kiedy dziś o tym pomyślę) drinki u przyjaciół, w postaci spirytusu aptecznego (!!!) wymieszanego z napojem gazowanym „Ptyś” z dodatkiem cukru pudru, którego dawkę ustalało się organoleptycznie przez pierwsze pół godziny imprezy, w wyniku czego w drugiej pół godzinie wszyscy byli już mniej lub bardziej pijani, ale za to pobratani ze sobą i czujący, że w odróżnieniu od wrogiego świata na zewnątrz tworzymy prawdziwą wspólnotę, serdeczną i ciepłą (potem przestaliśmy się tak spotykać);
wieczór w tzw. własnym mieszkaniu, to znaczy w pokoju przy teściach, w którym zamieszkaliśmy z żoną, z magnetofonu kasetowego nuci Sade, które to nazwisko za sprawą (chyba) żartu Marka Niedźwieckiego wszyscy wymawiali Szadé, zamiast poprawnie Sejd; ja w ramach przygotowywania się do zajęć czytam „Bestię ludzką” albo „Ziemię” Emila Zoli, a może „Fachowca” Wacława Berenta i myślę sobie, jak mi dobrze, że mogę czytać takie dobre książki, rozmawiać o tym z niewiele młodszymi od siebie studentami, a jeszcze dostaję za to pieniądze (choć niewielkie);
euforyczne przeżycie luksusu, to znaczy pierwszy wyjazd z dziewczyną do pensjonatu w Kazimierzu Dolnym, gdzie wynajmujemy pokój bez łazienki, za to z mrówkami faraona, ale przecież bez żadnego innego robactwa, z widokiem na stromą skarpę zaraz za pensjonatem, więc trzeba przez cały dzień palić światło, ale oto jesteśmy dorośli, słuchamy z magnetofonu kasetowego uwertury do „Tanhäusera” Wagnera, albo muzyki do filmu „Akademia pana Kleksa” (!), i szczęście, które nas przepełnia, mamy – jak pisał Mauriac – za wybaczenie, udzielone nam z góry (w dodatku kiedy wreszcie wyleziemy z tego pokoju, okazuje się, że przez ten czas spadł śnieg i wszystko zaczyna wyglądać słodko jak świąteczna dekoracja z lukru);
koncert Milesa Davisa na Jazz Jamboree, co ma charakter przeżycia właściwie to religijnego (pisałem o tym tutaj); parę lat później, to już nawet nie jest niewiarygodne, ale po prostu nie może być prawdziwe, kolejny koncert Milesa Davisa w Warszawie;
wcześniej: koncert Maanamu w Dworku Białoprądnickim w Krakowie, a wkrótce po nim występ grupy Kryzys na warszawskim Torwarze; kupowanie płyty grupy Porter Band w sklepie w Zakopanem z okładką tak dziwną, że chciałoby się natychmiast włączyć ten winyl, a gramofon jest w Warszawie i trzeba czekać, ale trudno, w każdym razie wreszcie mamy swoją muzykę, nie pożyczaną od starszego rodzeństwa, jak Pink Floyd, czy, Boże, wybacz, że to piszę, SBB;
manifestację 1 maja 1982 roku w Warszawie, kiedy po raz pierwszy od ogłoszenia stanu wojennego oszałamiamy się poczuciem, że jesteśmy razem i żaden Jaruzel nas nie złamie, w co przez następne lata zdarza mi się wątpić, ale wtedy nuci się Cohena jak narkotyczną mantrę, w kółko i w kółko, że „wicher wieje, wicher wieje, nad grobami wicher wieje, wolność musi przyjść – wtedy wyjdziemy z cienia”…
tłum pod Jasną Górą, w którym stoję tak daleko od miejsca, skąd przemawia Papież, że widzę tylko jakieś krzaczory i morze głów, ale słyszę, że „musicie od siebie wymagać nawet wtedy, gdyby inni od was nie wymagali”; a potem w mylnym przekonaniu, że przecież wszyscy zostaną do następnego dnia, udajemy się z dziewczyną na dworzec i w pociągu jest tak straszliwy tłok, że nieprzytomnie zmęczeni znajdujemy miejsce do siedzenia dopiero w przegubie między wagonami, ale towarzyszy nam nieprzyjemne uczucie, że stopnie pod nami się urwą i wypadniemy na tory, a chcemy żyć jeszcze bardziej, niż kiedykolwiek, więc wracamy w ścisk na korytarzu;
mojego ojca, który przed chwilą jeszcze żył, i ten czas przeszły jest absolutnie okropny, ale nagle dociera do mnie, że teraz jestem jedynym mężczyzną w rodzinie, i jako taki muszę się sprawdzić, żadnego mazania się, tylko załatwianie wszystkiego, organizowanie, zawiadamianie, dostarczanie i odbieranie dokumentów, płacenie i tak dalej, i choć wtedy bym się do tego przed sobą nie przyznał, to przecież po latach jest dla mnie jasne, że sprawdziłem się i że było to dla mnie źródłem dziwnej satysfakcji;
tapetę w wytłaczane wzroki, którą z moją żoną i szwagrem oklejamy ściany naszego „domu”, czyli pokoju przy teściach, której to czynności wprawdzie już po paru godzinach nienawidzę bardziej, niż umiem opisać, ale nawet w takiej chwili mam dławiące poczucie radości, że to jest moja żona i moje miejsce, i jeszcze że moja praca na uczelni to coś, co też uwielbiam, i w ogóle, jak to lekkomyślnie mówiłem przyjaciołom, „żyję wewnątrz swojego marzenia”, dlatego nie mam wówczas żadnych kolejnych marzeń, żadnych dezyderatów w stosunku do Opatrzności, wszystko ma trwać bez zmian, co z perspektywy czasu i tego, że dokładnie wszystko się zmieniło, od żony po miejsce pracy (i to nie raz), wydaje mi się dzisiaj fragmentem jakiejś książki, która nie o mnie opowiada.
No i to jest chyba właśnie centralną kwestią. Że mianowicie odpowiedź na pytanie, czy z jakiegoś czasu mamy miłe, czy niemiłe wspomnienia, nie wiąże się ani z zaopatrzeniem w sklepach, ani nawet z wolnością polityczną, tylko z tym, co się działo w życiu prywatnym wspominającego człowieka. I jeśli nie wie on, że można żyć inaczej (na przykład w warunkach swobody politycznej), i przywykł do alkoholu takiej jakości, że sprowadzone od pewnego momentu do sklepów wino marki Sophia uznaje za smakowe mistrzostwo świata, a nie znając czekolady Milka potrafi znaleźć radość w jedzeniu pojawiających się niekiedy w pobliskim spożywczaku cukierków toffi, to jeśli jeszcze do tego ma złudne wrażenie, że sprawuje kontrolę nad tym, na czym mu naprawdę zależy (życie rodzinne, życie zawodowe, własny rozwój moralny i intelektualny) – nawet czasy dość szpetne w sensie polityczno-społeczno-ekonomicznym mogą mu dostarczyć wspomnienia, które „aż poraża słodyczą”. To z wiersza Jacka Podsiadły, gdzie dalej jest tak:
Był wieczór. Księżycowi brakowało więcej niż połowy.
Chciało się czegoś, co było ogromnie daleko.
Pod lasem podsuszone siano podjadały sarny.
Spłoszone stopiły się z czarnym woskiem zarośli.
Zmieszany stałem na ścieżce. Zmieniała się pogoda,
z łąk podnosiła się mgła. Senne białe zasłony.
I ja pobiegłem w tę mgłę.