W dzieciństwie i młodości nie lubiłem tego święta. Gdybym umiał wtedy nazwać swoje nieokreślone odczucia, powiedziałbym, że 8 marca mnie gorszy i zawstydza. Widziałem w nim mnóstwo fałszu. A poza tym osoby, które w moich oczach nie miały płci, na co dzień zredukowane do funkcji (nauczycielka, kucharka, woźna – mówię o realiach szkolnych), niespodziewanie ulegały… reseksualizacji, co mnie, jako pruderyjnego młodzieńca, zawstydzało.

Dziś uświadamiam sobie, że w gruncie rzeczy miałem rację (choć Święto Kobiet tymczasem zmieniło w moich oczach znaczenie i charakter). To BYŁ festiwal fałszu. Wystarczy obejrzeć uważnie poświęcony mu odcinek „Wojny domowej”. Pamiętacie, jak Kazimierz Rudzki z serialowym synem przejmuje na jedną dobę obowiązki Ireny Kwiatkowskiej, co bodaj kończy się jej desperackim okrzykiem: „Proszę mnie wpuścić do mojej kuchni!”? Zamiast dzielić się na co dzień obowiązkami domowymi, mężczyźni robili wielkie halo, że przygotują posiłki i pozmywają. Robiąc więcej zamieszania i szkód, niż pożytku.

Do tego to wręczanie goździków wszystkim kobietom jak leci (jeszcze dziś na widok goździka przechodzą mnie dreszcze). Intuicyjnie czułem, że kiedy mężczyzna daje JEDNEJ kobiecie kwiaty, wyróżnia ją. Choćby pod spodem czaiły się jednoznacznie seksualnie marzenia, było tak, jak w wierszu Jacka Podsiadły:

(…) Jeśli nawet
marzyło nam się
bezceremonialne chwytanie za pierś jak za futbolówkę
albo rżnięcie „od tyłu, na stojąco i w butach”,
postępowaliśmy inaczej.
Powoli.
Ostrożnie.
Nieumiejętnie.
Z lękiem.
Odbite w naszych oczach widziały, że są motylami.

Ale hurtowe bieganie z kwiatkami od jednej koleżanki do drugiej pozbawiało je jakiejkolwiek wyjątkowości, że już o byciu motylem nawet nie ma co wspominać. To, mówiąc wprost, było święto wagin. Masz waginę – należy ci się kwiatek. I za co? – pytałbym, gdybym był inteligentniejszym chłopcem. Jeszcze dawanie goździków dorosłym kobietom mogło ewentualnie wyrażać uznanie za zasługi – w zawoalowany sposób sugerując, że w ciągu pozostałych 364 dni w roku ich życie upływa bez uznania, w jakiejś nieokreślonej gorszości, którą ten kwiatek ma rekompensować. Ale nasze koleżanki? („Dzień kobiet, dzień kobiet – niech każdy się dowie, że dzisiaj święto dziewczynek” – śpiewaliśmy na akademiach). Jaka była ich, dziewczynek, zasługa? Skoro pytania nie umiałem postawić, nic dziwnego, że dopiero dziś umiem sformułować odpowiedź. Była to mianowicie zasługa nadchodząca, zasługa Ifigenii.

Zwierzałem się już (w felietonie dla KODuj24.pl), że wychowany w domu, w którym dominującą postacią była matka, a potem szukając partnerki wśród kobiet z osobowością (co konfliktogenne, ale przynajmniej chroni przed nudą i męskim samodurstwem), pozostawałem przez lata głuchy na problemy z równouprawnieniem. W tym sensie dopiero obecna władza podziałała jak komputerowa funkcja wyostrzenia obrazu. Na powierzchnię, poza innymi idiotyzmami, które wskrzesiliśmy jako nieodzowny rzekomo składnik zacnej tradycji, wylazły jakieś kompletne nonsensy. Z jednej strony próby przechwycenia decyzji reprodukcyjnych przez mężczyzn, z drugiej bredzenie Korwina-Mikkego traktowane jako coś, na co w ogóle warto reagować inaczej, niż wzruszając ramionami. W tym kontekście zacząłem słyszeć (późno, ale zawsze) te dyskursywne, a właściwie erystyczne metody neutralizowania głosów kobiet, z nieśmiertelnym „jak ona się ubrała!” na czele („jak ona się ubrała!” – albo za ładnie, czyli zbyt kobieco, albo za brzydko, czyli po męsku; dobrego wyjścia nie ma). Widzę dyskretne, ale skuteczne wychowywanie dziewczynek do bierności; głęboko wpojone nam, facetom, przekonanie o tym, że mądrość i wykształcenie niespecjalnie rymują się z atrakcyjnością – i że obie wyznaczają rozmaite genderowo obowiązki (to mężczyzna ma być wykształcony i mądry). Sens ironicznego aforyzmu, przypisywanego bodaj Mae West: „Inteligencja nie przeszkadza kobiecie, pod warunkiem, że umie ją ukryć”. Złowróżbne anegdoty w rodzaju tej o pewnym profesorze, który po kolacji u innego profesora zwierza się: „Ja wszystko rozumiem, ale wyobrażasz sobie, że musiałem ROZMAWIAĆ z jego żoną?!”. Albo tej – zgoda, że sprzed lat – w której podczas imienin „pana domu” (!) solenizant woła przebywającą w kuchni żonę: – Irenko, Irenko! – więc Irenka przylatuje w fartuchu z dłońmi mokrymi, bo właśnie zmywała po przystawkach, na co ów solenizant, nie ruszając się z miejsca, łapie ją za rękę, całuje i deklaruje ze wzruszeniem: – Tak cię, Irenko, kocham! – Kurtyna, oklaski, patrzcie tylko, jak ten mąż docenia swoją żonę.

Więc dzisiaj żadnych kwiatków, ale pełne poparcie dla Waszego protestu. I nawet przez jakiś czas mogę nie wszczynać dyskusji o tym, jak wyglądają relacje damsko-męskie w perspektywie psychologii ewolucyjnej. Bo przecież wyczuwając nasze zainteresowanie erotyczne na ogół zaczynacie manipulować nami, ile wlezie. Ale to już wieszcz napisał z goryczą: „Tyś niewolnik, jedyna broń niewolników – podstępy”.

(źródło obrazka: Wysokie Obcasy)

Udostępnij


O mnie



  • Witam!
    Chyba Pan redaktor, wbrew temu co napisał, nie oglądał uważnie serialu „Wojna domowa”, gdyż wspomniany odcinek dotyczył dnia matki – tak gwoli sprostowana. Pozdrawiam!
    PS Cieszę się, że znów można Pana usłyszeć w radiu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Premium WordPress Themes