To nie jest mój osobisty problem: moi rodzice nie walczyli z „Żołnierzami Wyklętymi”, bo najpierw studiowali, a potem uczyli podstaw elektroniki i nawet nie należeli do PZPR; nie walczyli też z „Żołnierzami Wyklętymi” moi dziadkowie, bo obaj zginęli na wojnie (jeden walczył w kampanii wrześniowej, drugi współzakładał konspiracyjne „Wigry”), ani babcie, bo jedna po wojnie uczyła wiejskie dzieci, a druga imała się rozmaitych prac, od prowadzenia bufetu na lotnisku po urzędowanie w księgowości na Politechnice Warszawskiej, żeby , będąc wdową, utrzymać się z trójką dzieci. Co do pradziadków, to jeden był w Dwudziestoleciu współtwórcą, a potem rektorem odnowionej SGGW, a drugi – kolejarzem w Galicji. Prababcie prowadził domy.
Czy już zauważyłeś, Czytelniku, co się dzieje? To, co powyżej, to klasyczne wyjaśnianie, że się nie jest wielbłądem. Ale żeby wypowiadać się w jakimś sporze, warto jednak ustalić, czy jesteśmy w nim przymusowym przedmiotem, czy też, na podstawie wolnej decyzji, podmiotem sporu. Choć sam spór wydaje mi się intelektualnie miałki, a moralnie wstrętny.
Pan prezydent w wywiadzie dla TVP Historia (przytaczam za http://wiadomosci.dziennik.pl/polityka/artykuly/548679,andrzej-duda-polityka-historyczna-prezydent-pis-lech-kaczynski-zolnierze-wykleci.html) powiedział tak: „Bardzo wiele wpływowych miejsc we współczesnej Polsce zwłaszcza po 1989 r. w mediach i innych wpływowych instytucjach, fundacjach, zajmują osoby, których rodzice czy dziadkowie aktywnie walczyli z Żołnierzami Wyklętymi w ramach utrwalania ustroju komunistycznego, czyli krótko mówią byli zdrajcami – dzisiaj byśmy tak powiedzieli wprost, ja w każdym razie bym tak powiedział. (…) Miejmy tego świadomość, że dzisiaj dzieci i wnuki zdrajców Rzeczypospolitej, którzy walczyli o utrzymanie sowieckiej dominacji nad Polską, zajmują wiele eksponowanych stanowisk w różnych miejscach. Nigdy nie będą chcieli się zgodzić na to, żeby prawda o wyczynach ich ojców, dziadków i pradziadków zdominowała polską narrację historyczną, będą zawsze przeciwko temu walczyli.
No to dla czystości wywodu zostawmy na boku kwestię oceny „Żołnierzy Wyklętych”: przyjmijmy, że ich zbrojna działalność w 1945 była bez wyjątku i we wszystkich szczegółach szlachetna – i tym samym, że ludzie, którzy opowiedzieli się po przeciwnej stronie, nie mieli absolutnie żadnych zupełnie argumentów, czyli że byli bezdyskusyjnymi i świadomymi własnego zaprzaństwa zdrajcami Ojczyzny. W porządku, roboczo przyjmijmy, że była to walka jednoznacznego dobra z oczywistym złem.
I przy takim założeniu przyjrzyjmy się tej wizji. Rodzi się dziecko ZŁYCH LUDZI. I, załóżmy, a to w przypadku pokolenia urodzonego po wojnie nie jest założenie pozbawione empirii, że następnie buntuje się przeciwko aksjologii rodziców. Co ma zrobić, żeby jako siedemdziesięciolatek nie narazić się panu prezydentowi? Czy dobrze rozumiem, że w gruncie rzeczy powinno nic nie robić, zaszyć się w kątku i udawać przez całe życie, że go nie ma? Bo aktywne przeciwdziałanie skutkom tego, co robili rodzice, czyli branie udziału w opozycji antykomunistycznej, co nieraz powodowało zajęcie po 1989 roku eksponowanego stanowiska, naraża je tylko na zarzut, że zinfiltrowało szlachetny ruch, od urodzenia dotknięte przekazaną mu w genach winą?
Ale idźmy dalej, bo pan prezydent nie zatrzymał się na pokoleniu dzieci. To dziecko dorosło i ono ma z kolei dzieci. To już wnuki tamtych złych ludzi. Nie mylę się chyba, że i na nim – zdaniem obecnych władz – ciąży owa wina, uniemożliwiając mu jakiekolwiek publiczne działanie? Bo w tle jest dziadek, który był zdrajcą? I w gruncie rzeczy wszystko jedno, jakie wybory podejmuje wnuk? A w każdym razie jakiekolwiek „eksponowane stanowisko” jest mu wzbronione, czy tak? Ponieważ… No właśnie, co z uzasadnieniem? To, co osiągamy w życiu, od nas zależy, czy od naszych przodków? Można się od nich wyzwolić, czy nie?
A przecież nawet obóz pana prezydenta przyznaje milcząco, że można w trakcie życia zmienić poglądy – co tam poglądy dziadków, własne poglądy! – i nawrócić się. To np. casus sędziego Andrzeja Kryże (podsekretarz stanu w rządzie Jarosława Kaczyńskiego, natomiast wcześniej, do rozwiązania, członek PZPR i, nawiasem mówiąc, syn stalinowskiego sędziego, uczestniczącego m.in. w mordzie sądowym na rotmistrzu Pileckim – por. Wikipedia), Stanisława Piotrowicza (członek PZPR od 1978 roku, prokurator oskarżający opozycję w stanie wojennym), a nawet Antoniego Macierewicza (w młodości – trockista), nie wspomnając o Marcinie Wolskim czy Krzysztofie Czabańskim (w swoim czasie członkowie PZPR). Czy więc poprawnie rozumuję, że istnieje metoda na skuteczne oczyszczenie się zarówno z własnych win, jak z win rodziców, dziadków i pradziadków (!) – pod warunkiem mianowicie, że znajdziemy się we wspomnianym obozie politycznym pana prezydenta? Czy przypadkiem to rozumowanie, odwołujące się z pozoru do etyki (co prawda niechrześcijańskiej, ale o to na razie mniejsza), w ostatecznym rozrachunku nie jest po prostu narzędziem moralnego szantażu?
Znów jednak „dla dobra śledztwa” odłóżmy na bok tę oczywistą niekonsekwencję. Przyjrzyjmy się samej idei dziedziczenia winy. Tak, w tradycji judeochrześcijańskiej istnieje JEDEN GRZECH, który się dziedziczy, a mianowicie tzw. grzech pierworodny. Wszystkie pozostałe popełnia się na własne konto i nie obciążają one krewnych, czy potomków. Bez tego założenia lądujemy bez ratunku w świecie deterministycznym, w którym o naszym losie decydują NIEODWOŁALNIE decyzje rodziców, o ich losie – znów nieodwołanie – decyzje ich z kolei rodziców i tak dalej. To jest myślenie rodem z marksizmu-engelsizmu (i praktyki stalinowskiej!), któremu zresztą wymyka się sam Marks, bo przecież jego rodzice doprawdy nie pochodzili z proletariatu. Temu myśleniu przeciwstawia się konsekwentnie cała tradycja Kościoła Powszechnego, którego święci w ogromnej części buntowali się przeciwko aksjologii domu rodzinnego. Inaczej musielibyśmy stwierdzić, że fałszywymi świętymi są Franciszek z Asyżu, Agnieszka męczennica, Augustyn z Hippony, żeby już o Pawle z Tarsu nie wspominać.
Zawzięty obrońca tego typu myślenia może bronić się na dwa sposoby. Jeden: istnieje sentyment do przodków i potomek z założenia będzie ich bronił. Naprawdę? A Niklas Frank, syn generalnego gubernatora okupowanych ziem polskich? A, żeby z przeciwnej strony rzecz pokazać, Patricia Hearst, córka magnata prasowego? Józef Stalin, wychowywany na prawosławnego księdza? Janis Joplin, która miała być grzeczną dziewczynką? Z zachowaniem proporcji: któryś z braci Kurskich (za mało wiem o ich domu rodzinnym, żeby ustalić, który)? Świat jest pełen zbuntowanych dzieci. Nie twierdzę, że klimat domu rodzinnego jest dla nas nieważny. Owszem, jest ważny, gdyż musimy go albo przyjąć, albo odrzucić (plus możliwości pośrednie). I nieraz ludzie decydują się na to ostatnie rozwiązanie. Ten sposób obrony słów pana prezydenta jest po prostu niezgodny z empirią.
Drugi sposób: dostrzeganie (odłożonej przeze mnie kilka akapitów temu) skomplikowania, jakoby rzekomego, sytuacji powojennej, to widomy dowód na niewygasłe sentymenty. Ale tu znów fakty mówią inaczej. O kontrowersyjnych biografiach niemałej części „Żołnierzy Wyklętych” mówią historycy, których KREW JEST CZYSTA. Podkreślam złośliwie to wyrażenie, gdyż w słowach prezydenta Andrzeja Dudy widać wyraźnie, daj Boże nieuświadomiony, swoisty rasizm: przekonanie, że pokrewieństwo znaczy więcej, niż nasze świadome decyzje życiowe. Chyba, że staniemy się chwalcami prezesa Kaczyńskiego. Jest mi bardzo przykro, ale nie umiem pozbyć się w tym momencie skojarzenia z aforyzmem pewnego zbrodniarza, który miał powiedzieć: „To ja decyduję, kto tu jest Żydem”. Nie chodzi mi, rzecz jasna, o zrównywanie PiSu i NSDAP – należy znać miarę, inaczej zrelatywizujemy zło nazizmu. Nie da się porównać zjełczałego masła i kurary, że niby jedno i drugie szkodzi. Chodzi mi tylko o fakt, że uruchomiono myślenie, udrapowane w szaty moralizmu, a w istocie kierujące się przeciwko podstawom moralnym kultury, której rzekomo broni.
(obrazek na początku ze strony ornatowski.com)