Janusza Rudnickiego znam niezbyt dobrze. Spotykaliśmy się jeszcze w latach 90. na jakichś imprezach literackich. Potem przez jakiś czas wynajmował mieszkanie po przeciwnej stronie ulicy i zaprosił mnie i Ukochaną na „parapetówę” (było zresztą miło). Zawsze budził moje mieszane uczucia. To było kłopotliwe drażnienie mojej miłości własnej, bo trwam w nadziei, że mam poczucie humoru i towarzysko jestem dość obyty. Ale bystrzak, który zakładał (zresztą moim zdaniem słusznie), że najśmieszniejsze są dowcipy, z których nie wypada się śmiać, a ponadto (i tu się z nim nie zgadzam), że 99 na 100 wypowiedzianych kwestii musi być do śmiechu, czynił ze mnie w moich własnych oczach ponuraka i sztywniaka. Co do wulgaryzmów, to Janusz wydawał mi się zawsze skamieliną z lat 80., kiedy inteligent polski z jednej strony zafascynowany tzw. prostym ludem, a z drugiej dramatycznie spauperyzowany, uważał, że jeśli w co drugim zdaniu nie padnie „kurwa”, to będzie zdradzało go jako oderwanego od życia jajogłowego. Sam wulgaryzmów używam jedynie w stanie dużego wzburzenia i najchętniej, kiedy nikt mnie nie słyszy, ale wiem, że przeklinanie uważa się w wielu środowiskach za przypadłość w miarę neutralną. Jedni, jak ja, mają odstające uszy, inni kuleją, a inni nadmiernie klną. Trudno; zwłaszcza, gdy ta przeszarżowana zabawa z konwencją towarzyską nie jest pozbawiona wdzięku i, przede wszystkim, skrywa – co do tego nie mam wątpliwości – z gruntu dobrego człowieka.

No i teraz, myślę sobie, nosił wilk razy kilka. Nie znam szczegółów sprawy, domyślam się, że stało się to, co się stać musiało: Rudnickiego w końcu zawiodło wyczucie, kiedy przekroczenie norm jest jeszcze zabawne, a kiedy staje się czystym chamstwem, trafił na panią, którą naprawdę dotknął, ta miała święte prawo rzecz nagłośnić, a w sieci zaczęła się afera, jakby Piotruś Pan z Kędzierzyna-Koźla był naczelnym gwałcicielem Rzeczypospolitej. A gdy ktoś próbuje przypomnieć, że większość towarzyskich szarż Janusza była przecież naprawdę komiczna (tym szczególnym komizmem sowizdrzalskim, polegającym na zakwestionowaniu wszelkich norm), natychmiast obrywa, że broni swojaka. I ja czytam te posty i się mieszam, bo – jako się rzekło – Janusz budził we mnie zazwyczaj uczucia ambiwalentne i nie mam ochoty występować w jego obronie – choćby tylko dlatego, że zwrócenie się do kobiety słowem na k…, nawet w żartach, jest nieakceptowalne, kropka – ale kara wydaje mi się doprawdy na wyrost.

Tylko że jednocześnie rośnie we mnie inny protest. Gdyż akcja #metoo, którą akceptowałem jako drastyczne ujawnienie ukrytej przemocy, obecnej w naszym (i nie tylko naszym) społeczeństwie, między innymi za sprawą afery z Rudnickim przeobraziła się w coś, mówiąc naiwnie i wprost, niesprawiedliwego. Dzwonek alarmowy rozdzwonił mi się, gdy w „Wyborczej” zobaczyłem lead artykułu o poglądach Zimbardo na relacje męsko-damskie: „Gdybym był młodą kobietą, to wolałbym być lesbijką. Mógłbym wtedy mieć mądrą, piękną partnerkę zamiast bezużytecznego faceta”. Ja wiem, że w tekście to zdanie zyskuje wyjaśniający kontekst. Ale zrobienie z niego leadu wydaje mi się, być może przypadkowym, ujawnieniem niebezpiecznej „granicy funkcji” akcji #metoo, czyli zdradzeniem stanowiska, do którego, niezależnie od bezsprzecznych wartości tej akcji, cała akcja zaczęła się zbliżać. Chodzi mianowicie o subtelne przesunięcie: od okropnego, ale empirycznego faktu, że ogromna ilość kobiet doświadczyła ze strony wielu mężczyzn molestowania, do pozbawionego związku z empirią twierdzenia, że na świecie żyją wyłącznie: ofiary, to znaczy kobiety, oraz kaci (lub ewentualnie niezguły, ale też potencjalnie krwiożercze), to znaczy mężczyźni. A to jest po prostu seksizm.

Należę do mężczyzn, wychowanych w poczuciu, że kobieta jest bardziej udaną wersją człowieka, niż mężczyzna. Szlachetniejszą, subtelniejszą w uczuciach, bardziej wyrafinowaną w potrzebach, która mężczyznę, jeśli zechce z nim być, wznosi na wyższy poziom. Jeśli litościwie przyjąć, że nasze zachowania z czasów podstawówki to dziecięca prehistoria, za którą jako dorośli nie odpowiadamy, to od piętnastego roku życia nie zdarzyło mi się nawet pomyśleć o przemocy fizycznej jako sposobie zachowania wobec kobiety. Nie należę również do typów, którzy łapią za tyłki, macają, składają ni z tego ni z owego obleśne propozycje współpracowniczkom czy zgoła podwładnym.

Chętnie bym natomiast opowiedział o innym aspekcie naszych skomplikowanych, męsko-damskich relacji. Nie na zasadzie robienia alibi troglodytom, którzy molestują – proszę ze mnie nie robić moralnego ślepca. Chodzi mi o co innego: o kwestię, jak kształtują się relacje kobiet z mężczyzną, którego dobre wychowanie – bo to przecież o nie chodzi – czyni osobnikiem, od którego molestowanie im nie zagraża. Można by tu opowiedzieć o paniach, które mężczyzna darzy czystą miłością, a które przez lata zdradzają go z jego dobrymi znajomymi, o czym on dowiaduje się, naturalnie, ostatni. O innych, które mężczyźni porzucili, co jest mężczyzn bezsporną winą, a które, wykorzystując poczucie winy swoich byłych partnerów, pozbawiają ich w związku z tym wszystkiego, czego się wspólnie w życiu dorobili, przy oczywistej aprobacie przyjaciółek. O jeszcze innych, które świadomie lub intuicyjnie ubierają się w sposób co najmniej mieszający jasność umysłu mężczyzny, nie po to, żeby go uwieść, tylko żeby z nim coś załatwić (ale jeśli złapią go na łypnięciu w znacznie głębszy, niż to przyjęte, dekolt, zaczną się zastanawiać, czy to nie wyczerpuje znamion molestowania; a dlaczego się tak ubrały? – Ach, naturalnie, ponieważ był bardzo gorący dzień). O kolejnych, które wiedząc, że ich mężczyźni są w nich zakochani, uprawiają regularny szantaż emocjonalny, żeby to ich, kobiet, nie mężczyzn broń Boże, potrzeby były zawsze zaspokajane. O następnych, które czynią mężczyźnie awanse, żeby skłonić go do podzielenia się z nimi przemyśleniami, przedstawianymi następnie publicznie jako własne. I tak dalej, i tak dalej; mam na myśli zupełnie konkretne sytuacje, które przydarzyły się moim znajomym lub mnie samemu. I proszę nie mówić, że to wyjątki, bo nie jest mi do śmiechu.

Jeszcze raz: nie jestem obrońcą chamów, którzy klepią obce kobiety po pupach, sądząc, że kobietom to sprawia przyjemność, ani troglodytów, którzy uważają, że mówienie o kobietach słowami rynsztokowymi to dowód na oryginalność i inteligencję. Natomiast niepokoi mnie, że ginie gdzieś dość oczywisty fakt, że na potencjalne zagrożenie fizyczne ze strony mężczyzn kobiety przez tysiące lat ewolucji wypracowały specyficzny sposób obchodzenia się z mężczyznami, w którym zasadnicze role odgrywają: manipulowanie naszym, to prawda, że silnym, pociągiem seksualnym (bezdyskusyjnie obniżającym nasze IQ), budzenie w nas poczucia winy i rozkoszne przekonanie, że ponieważ kobieta z definicji jest ofiarą, więc w stosunku do potencjalnego prześladowcy wszystkie chwyty są dozwolone. Oczywiście, że nie jest to żadne usprawiedliwienie męskich zachowań takich, jakby od czasów jaskiniowych nic się nie zmieniło. Ale może dopowiedzmy, że kiedy mężczyzna z obyczajów jaskiniowych rezygnuje, prawdopodobieństwo, że trafi na lojalną wobec niego anielicę, jest… bardzo umiarkowane. Chyba, żeby się z kobietą zaprzyjaźnić tak, że w relacji wykluczony zostaje aspekt erotyczny. Kobiety są cudownymi przyjaciółkami. Ale kiedy spotykamy się na każdej innej, niż przyjaźń, stopie, uruchamia się zazwyczaj (czy muszę zaznaczać, że są wyjątki?) ewolucyjnie ukształtowany program traktowania mężczyzny, któremu to programowi daleko od fair play.

To jest trochę tak, jak z polowaniami. Stanowią okropny zwyczaj, usprawiedliwiony u zarania ludzkości, ale dziś już będący wyłącznie zaspokajaniem atawistycznego instynktu mordowania. Jednak jeśli przeciwnik polowań zacznie twierdzić, że zabijane w wyniku polowań lwy (lwice właściwie) są poczciwymi, łaśnymi kotkami, to choć razem protestujemy przeciwko krwawym safari, poza tym nie będziemy się zgadzać.

(rysunek Stefana Żechowskiego)

Udostępnij


O mnie



  • Czasami mam wrażenie, że te całe mówienie najwięcej rezonansu po męskiej stronie wywołało u osób, które chyba mają najmniej powodów (w sensie praktyki) do tak refleksyjnych (auto)analiz, i że Ci, którzy akurat powinni zmienić perspektywę i swoje zachowanie (względem kobiet) najmniej się przejmują całym tym rumorem, a już na pewno nie „chłostają się” taką auto-analizą.

    Swoją drogą feminizm, czy też ogólniej kobiety, z takim stwierdzeniem – „Należę do mężczyzn, wychowanych w poczuciu, że kobieta jest bardziej udaną wersją człowieka, niż mężczyzna. Szlachetniejszą, subtelniejszą w uczuciach, bardziej wyrafinowaną w potrzebach, która mężczyznę, jeśli zechce z nim być, wznosi na wyższy poziom.” – też ma(ją) duży problem i spora część uważa taką postawę/myślenie również za protekcjonalną wobec kobiet. Jakkolwiek relacje społeczno-kulturowe, te między-płciowe, są skomplikowane, to zawsze powtarzam, że nie ma coś takiego jak kryzys jednej płci – to jest zbyt ścisła układanka, aby je tak prosto pojmować.

  • Panie Krzysztofie, ma Pan oczywiście rację, że w moim opisie wychowania w szacunku i podziwie dla kobiet można się doszukać „drugiego dna”. A ja za dużo bym musiał o moim domu rodzinnym opowiedzieć, żeby się przed takim podejrzeniem obronić (a i tak może nie byłoby to skuteczne). Dlatego ręka mi zadrżała, kiedy pisałem ten akapit. Ale pomyślałem sobie, że było jak było, i jeśli nawet w ten sposób wystawiam się na polemiczny sztych, to opisuję fakty – i stwierdzam, że idealizowanie kobiet, podobnie jak większość grupowych stereotypów, nie pozwala zwykle zorientować się w realnych sytuacjach, które przynosi życie.
    Zresztą zaryzykujmy jeszcze jeden komentarz: dyskurs na temat relacji damsko-męskich jest dziś naprawdę uderzająco niesymetryczny. Gdybym był kobietą, zdanie „kobiety są od mężczyzn szlachetniejsze, subtelniejsze i bardziej wyrafinowane” nie wywołałoby żadnych podejrzeń! Ale ponieważ jestem mężczyzną, od razu rodzi się podejrzenie, że w pochwale kryje się, w najlepszym razie, protekcjonalizm.
    Mroczna sytuacja.
    Pozdrowienia.
    JS

  • Nic dodać, bo – jakby – wszystko powiedziane. Nic ująć, bo tekst właściwie wyczerpuje temat, a odjęcie czegoś tylko mu zaszkodzi. Ale obawiam się, że spór się przeniesie na inne meandry i nie wygaśnie. Nie z winy mężczyzn.

  • Nie potrafię tego wyrazić ale jest mi po prostu przykro kiedy moje kobiety na mnie napadają z powodu nie moich win. Miałem nadzieję, że jestem dla nich kimś rozpoznawalnym a nie po prostu prostszą połową ludzkości. Uczucia mi stygną. Pomyślcie o tym Panie.

  • Panie Jerzy, bardzo ze mną rezonuje to co Pan napisał. Jestem jednym z tych mężczyzn, którzy na pewno zostali skrzywdzeni choć też oczywiście krzywdzili. Jest dla mnie oczywiste, że świat bez flirtu jest niemożliwy. Jest też oczywiste, że każdy ma granice w innym miejscu i trzeba bardzo dużo wyczucia. Da się. Jest też oczywiste, że czasem dobrzy ludzie popełniają złe czyny. Trzeba przeprosić i tyle. Żyjemy na tej planecie razem i potrzebujemy się nawzajem – nie kupuję opowieści o złych mężczyznach i dobrych kobietach – mężczyźni nie spadli z nieba tylko ukształtowała ich historia i kobiety – jeszcze 30 lat temu każdy z nich miał z tyłu głowy myśl, że za chwile może wylądować z karabinem w okopach – teraz nagle mamy być delikatni i wrażliwi – samo się to nie stanie, gubimy się w tym, wystarczy spojrzeć na statystyki samobójstw…

  • Wychował mnie świetny ojciec, wpoił szacunek dla mnie jako kobiety. NIGDY nie słyszałam w jego ustach wulgaryzmów mimo, że że je znał.
    Miałam świetnych stryjów i wujów szanujących nas, kobiety, okazujących nam atencję, i to jest moją podstawą relacji męsko – damskich.
    Trafiłam na fajnego Pierwszego męża i nadzwyczaj świetnego teścia, który okazywał nam, swoim synowym szacunek.
    I teraz mam znakomitego męża Obecnego (i chyba jednak to jest mój mąż ostatni :-)) którego matka i ojciec wychowali naprawdę świetnie. Nie wyobrażam sobie żeby lżył jakiekolwiek kobiety!
    Potrafi swój gniew albo zdumienie (np wobec pani Pawłowicz) wyrazić inaczej niż słowem „kurwa”.
    Jest zdumiony językiem pana pisarza Rudnickiego i zażenowany obroną wytoczoną przez …feministki.
    „Panie mają syndrom sztokholmski czy jak? Jak można słuchać, że się jest kurwą i uśmiechać się?!”
    I… jak prywatny język pana Rudnickiego ma się do kultury języka o który walczymy?! Nawołujemy?!
    Czyli pan od kultury prywatnie wali kurwami do znajomych pań ale oficjalnie jest „Panem Pisarzem, nośnikiem kultury polskiej?!” To hipokryzja maxima.
    Pamiętam święte oburzenie i obronę przez uznanych psychologów Andrzeja Samson. A potem, gdy prawda wyszła na jaw, wstyd.
    Znane Panie są nadgorliwe w obronie zwykłego chamstwa. To kuriozalne, niewytłumaczalne.
    Jeżeli walczymy o wzajemny szacunek i kulturę języka, to „znakomity i fajny kolega” też musi oberwać po łapach. NAUCZYĆ się szacunku. I nie bredzić że nazywanie kogoś kurwa to jakakolwiek „konwencja”, „żarcik”. To zwyczajne chamstwo.
    Pora to pojąć.
    C’est la vie.

  • Z najwyższym szacunkiem i sympatią dla autora bloga:

    „Natomiast niepokoi mnie, że ginie gdzieś dość oczywisty fakt, że na potencjalne zagrożenie fizyczne ze strony mężczyzn kobiety przez tysiące lat ewolucji wypracowały specyficzny sposób obchodzenia się z mężczyznami… etc etc.”
    NIE, NIE JEST TO OCZYWISTY FAKT. A jeszcze mniej oczywista jest stojąca (jak sie wydaje po dalszej lekturze posta) za tym tekstem sugestia istnienia jakiejś równowagi.
    Statystyka pobić i zabić dokonanych przez mężczyzn na kobietach pokazuje, że równowaga pomiedzy damskimi „sposobami” a „zagrożeniem fizycznym ze strony mężczyzn” nie istnieje.
    To raz
    A dwa – zupełnie nie wiem co ma tekst o rzekomych lwicach do chamstwa pisarz Rudnickiego?
    P. Rudnicki, osoba publiczna, w publicznej sytuacji skrzywdził drugą osobę, używając określeń powszechnie uznanych za obraźliwe. I żadne lwice, anielice i diablice nie mają tu nic do rzeczy. I feminizm zreszta rownież (chyba, że rozumiany wedle mojej ulubionej definicji: Feminism is the radical notion that women are people”).

  • Panie Jerzy,
    Generalnie zgadzam się w całej rozciągłości – poza drobnym zastrzeżeniem. W mechanizmie, który Pan opisuje, nie widzę nic wykształconego ewolucyjnie – doszukiwałbym się tu raczej odruchu, nabytego kulturowo. Sytuacja zdaje się być podobna do „magicznego” spadku kompetencji w dziedzinach ścisłych u dziewczynek w wieku, w którym dzieci „wchodzą” w społeczeństwo (ale, uwaga, nie we wszystkich kręgach kulturowych!).

    W jednym z programów, które prowadził Pan przed lat na antenie św. pamięci nieboszczyki (a może „zombi”?) Trójki, padła anegdota o eksperymencie, w którym dzieci jednego z gatunków małp wychowywano wraz ludzkimi dziećmi, a który przerwano, gdy *dzieci* zaczęły, za przeproszeniem „małpować” zachowania człekokształtnych kolegów (a nie odwrotnie, jak zakładała teza eksperymentu). Nie trudno domyślić się, iż dziewczynki – od najmłodszych lat – chłoną zachowania kobiet wokół siebie (od matek począwszy), wliczając w to podejście do „rozgrywania” płci przeciwnej.

    Oczywiście – jak Pan zaznaczył – zdarzają się wyjątki, osobowości na tyle silne (i/lub mające na tyle odmienny – i jednocześnie bliski – wzorzec rodzinny), by kulturowego statusu quo nie chłonąć (na marginesie, przeważnie przypina im się łatkę „tomboy’i”, czy, jak kiedyś mówiono, „chłopczyc”).

    Tak czy inaczej, uważam ro rozróżnienie za ważne – jeżeli „zwalimy” wszystko na ewolucję, to w pewnym sensie, „umywamy ręce” – ewolucja jest jak lodowiec, nie zmienimy jego kierunku (w perspektywie życia naszego, czy naszych dzieci), co byśmy nie robili, możemy jedynie smutno pokiwać głowami „tak już, niestety, jest”. Świadomość, że kształt relacji damsko-męskich (jak i setek inny, ważnych spraw) jest przynajmniej w równej mierze kształtowany kulturowo – a można by się spierać, czy ten aspekt nie jest dominujący, ale to kwestia na dłuższą rozmowę – przywraca nas do porządku w kwestii odpowiedzialności za społeczne relacje wokół nas.

    Ciepłe pozdrowienia,
    Piotr

  • Dzięki uprzejmości znajomej mającej konto na Facebooku prześledziłem z opóźnieniem dyskusję na temat Rudnickiego. Na szczęście pojawiły się rozsądne opinie osób należących do opiniotwórczego środowiska, między innymi Pauliny Młynarskiej, Agnieszki Graff, Ewy Wanat i Wojciecha Orlińskiego, ale zapał z jakim zaangażowały się w jego obronę kobiety deklarujące się do tej pory jako feministki wprawił mnie w konsternację. Wprawdzie zgadzają się, że powinien przeprosić dziennikarkę, którą nazwał kurwą…ale pod warunkiem, że poczuła się obrażona, jakby problemem nie było chamstwo, tylko fakt, że ktoś go nie akceptuje. Najbardziej kuriozalna wydała mi się płomienna mowa obronna wygłoszona przez panią Zakowską, która przytacza wybitnie ordynarne wypowiedzi swojego idola świadczące o tym, że opisany incydent nie był odosobniony, traktując je jak okoliczności łagodzące. Pani Kofta radzi mu dobrotliwie, żeby swoje błyskotliwe poczucie humoru zachował dla tych, którzy potrafią je docenić. Pani Michalik udaje, że nic nie rozumie, pouczając z wyższością, że „przeklinanie nie jest przestępstwem”, oburzając się na „dulszczyznę”, która „podniosła wrzask” słysząc wulgarne słowo i wygłaszając protekcjonalne wykłady o konwencjach i kontekstach. Pani Szczuka, od której, z racji deklarowanych oficjalnie poglądów można by oczekiwać elementarnej solidarności wobec kobiet, w praktyce wyznaje wyłącznie solidarność środowiskową i z uporem godnym lepszej sprawy nie przyjmuje do wiadomości faktu, że w społeczeństwie tolerującym chamstwo wobec kobiet, przyzwolenie na gwałt jest logicznym skutkiem tej tolerancji. Najbardziej zaskoczył mnie wpis Pani Sznajderman, którą dotychczas niezwykle ceniłem. Potępienie chamstwa nazywa linczem, a wszystkich uczestników debaty wyrażających inne zdanie traktuje z nietypową dla niej i zdumiewającą zawziętością. Pana wypowiedzi nie będę szczegółowo omawiać, zrobił to już bardzo rzeczowo Jacek Dehnel, więc nie mam nic do dodania. Powiem tylko, że bardzo mnie zasmuciła. A przecież nie zostali Państwo postawieni przed szczególnie skomplikowanym dylematem moralnym. Znany pisarz nazwał kurwami kobiety, które nie oferowały mu wiadomych usług w zamian za przywilej dopicia po nim piwa. Czy nie można by nazwać tego prostactwem, bez tych wszystkich: tak ,ale…z drugiej strony jednak…to kwestia punktu widzenia…?

    Pozdrawiam ze smutkiem.

  • @Ariel
    Drogi Panie Arielu,
    „Rudnickiego w końcu zawiodło wyczucie, kiedy przekroczenie norm jest jeszcze zabawne, a kiedy staje się czystym chamstwem, trafił na panią, którą naprawdę dotknął, [a] ta miała święte prawo rzecz nagłośnić (…)
    nie mam ochoty występować w jego obronie – choćby tylko dlatego, że zwrócenie się do kobiety słowem na k…, nawet w żartach, jest nieakceptowalne, kropka (…)
    nie jestem obrońcą chamów, którzy klepią obce kobiety po pupach, sądząc, że kobietom to sprawia przyjemność, ani troglodytów, którzy uważają, że mówienie o kobietach słowami rynsztokowymi to dowód na oryginalność i inteligencję”.
    – To wszystko z mojego tekstu powyżej. Nie bardzo więc rozumiem, jakiego to dylematu nie dostrzegłem i co w tym tekście Pana smuci. Czy zwrócenie przeze mnie uwagi, że zamiast dyskutować o molestowaniu, nagle zaczęliśmy dostrzegać główny problem w chamskiej odzywce autora znanego w środowisku z grubego języka i chronicznego braku powagi? Czy odnotowanie przeze mnie PRZY OKAZJI, że mężczyźni którzy nie molestują i nie są chamscy „także mają swoją opowieść”? Naprawdę wydaje mi się to mało kontrowersyjne, jeśli zdystansujemy się na chwilę od stadnych reakcji. A traktowanie facebookowych komentarzy Jacka Dehnela, który wmawia mi, że napisałem coś, czego nie napisałem, jako klucza interpretacyjnego do mojego tekstu, miałbym za casus belli, gdyby nie świadomość, że pisząc nie mamy z założenia wpływu na to, jak zrozumie nasze pisanie ktoś, kto je przeczyta.
    Kłaniam się z przyjaźnią, choć cokolwiek skonfundowany naszym nieporozumieniem –
    JS

  • Zgoda, w sprawie Rudnickiego wypowiedział się Pan jasno. Niepokoi mnie jednak dalszy ciąg wywodu i dziwne w tym kontekście skojarzenie ze zjawiskiem kobiecości bezwzględnej, manipulatorskiej i wyrachowanej. Nie twierdzę, że opisany przez Pana typ kobiet nie istnieje i nie mam żadnych wątpliwości co do tego, , że nie zamierza Pan dostarczać alibi troglodytom, niemniej jednak przejście od jednego tematu do drugiego brzmi dla mnie dziwnie niepokojąco. Ale zakładam, że może to wynikać z przewrażliwienia i że po przeczytaniu całej serii wpisów budzących sprzeciw i oburzenie zacząłem się na siłę doszukiwać dziury w całym. Przepraszam jeśli poczuł si Pan dotknięty. Ale w jednej sprawie chciałbym jeszcze zgłosić votum separatum. Twierdzi Pan, że Rudnicki został ukarany na wyrost. A przecież nie spotkała go żadna kara. Od swojego środowiska dostał liczne wyrazy wsparcia u uwielbienia, istne standing ovation. Feministki uroczyście wręczyły mu immunitet, ustanowiły wzorzec z Sevres podwójnych standardów i zgodnie potępiły dziennikarkę, która ośmieliła się zdemaskować ich bohatera. Czego więcej mógłby sobie życzyć?

    Pozdrawiam z niezmiennym szacunkiem i podziwem

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Premium WordPress Themes