Janusza Rudnickiego znam niezbyt dobrze. Spotykaliśmy się jeszcze w latach 90. na jakichś imprezach literackich. Potem przez jakiś czas wynajmował mieszkanie po przeciwnej stronie ulicy i zaprosił mnie i Ukochaną na „parapetówę” (było zresztą miło). Zawsze budził moje mieszane uczucia. To było kłopotliwe drażnienie mojej miłości własnej, bo trwam w nadziei, że mam poczucie humoru i towarzysko jestem dość obyty. Ale bystrzak, który zakładał (zresztą moim zdaniem słusznie), że najśmieszniejsze są dowcipy, z których nie wypada się śmiać, a ponadto (i tu się z nim nie zgadzam), że 99 na 100 wypowiedzianych kwestii musi być do śmiechu, czynił ze mnie w moich własnych oczach ponuraka i sztywniaka. Co do wulgaryzmów, to Janusz wydawał mi się zawsze skamieliną z lat 80., kiedy inteligent polski z jednej strony zafascynowany tzw. prostym ludem, a z drugiej dramatycznie spauperyzowany, uważał, że jeśli w co drugim zdaniu nie padnie „kurwa”, to będzie zdradzało go jako oderwanego od życia jajogłowego. Sam wulgaryzmów używam jedynie w stanie dużego wzburzenia i najchętniej, kiedy nikt mnie nie słyszy, ale wiem, że przeklinanie uważa się w wielu środowiskach za przypadłość w miarę neutralną. Jedni, jak ja, mają odstające uszy, inni kuleją, a inni nadmiernie klną. Trudno; zwłaszcza, gdy ta przeszarżowana zabawa z konwencją towarzyską nie jest pozbawiona wdzięku i, przede wszystkim, skrywa – co do tego nie mam wątpliwości – z gruntu dobrego człowieka.
No i teraz, myślę sobie, nosił wilk razy kilka. Nie znam szczegółów sprawy, domyślam się, że stało się to, co się stać musiało: Rudnickiego w końcu zawiodło wyczucie, kiedy przekroczenie norm jest jeszcze zabawne, a kiedy staje się czystym chamstwem, trafił na panią, którą naprawdę dotknął, ta miała święte prawo rzecz nagłośnić, a w sieci zaczęła się afera, jakby Piotruś Pan z Kędzierzyna-Koźla był naczelnym gwałcicielem Rzeczypospolitej. A gdy ktoś próbuje przypomnieć, że większość towarzyskich szarż Janusza była przecież naprawdę komiczna (tym szczególnym komizmem sowizdrzalskim, polegającym na zakwestionowaniu wszelkich norm), natychmiast obrywa, że broni swojaka. I ja czytam te posty i się mieszam, bo – jako się rzekło – Janusz budził we mnie zazwyczaj uczucia ambiwalentne i nie mam ochoty występować w jego obronie – choćby tylko dlatego, że zwrócenie się do kobiety słowem na k…, nawet w żartach, jest nieakceptowalne, kropka – ale kara wydaje mi się doprawdy na wyrost.
Tylko że jednocześnie rośnie we mnie inny protest. Gdyż akcja #metoo, którą akceptowałem jako drastyczne ujawnienie ukrytej przemocy, obecnej w naszym (i nie tylko naszym) społeczeństwie, między innymi za sprawą afery z Rudnickim przeobraziła się w coś, mówiąc naiwnie i wprost, niesprawiedliwego. Dzwonek alarmowy rozdzwonił mi się, gdy w „Wyborczej” zobaczyłem lead artykułu o poglądach Zimbardo na relacje męsko-damskie: „Gdybym był młodą kobietą, to wolałbym być lesbijką. Mógłbym wtedy mieć mądrą, piękną partnerkę zamiast bezużytecznego faceta”. Ja wiem, że w tekście to zdanie zyskuje wyjaśniający kontekst. Ale zrobienie z niego leadu wydaje mi się, być może przypadkowym, ujawnieniem niebezpiecznej „granicy funkcji” akcji #metoo, czyli zdradzeniem stanowiska, do którego, niezależnie od bezsprzecznych wartości tej akcji, cała akcja zaczęła się zbliżać. Chodzi mianowicie o subtelne przesunięcie: od okropnego, ale empirycznego faktu, że ogromna ilość kobiet doświadczyła ze strony wielu mężczyzn molestowania, do pozbawionego związku z empirią twierdzenia, że na świecie żyją wyłącznie: ofiary, to znaczy kobiety, oraz kaci (lub ewentualnie niezguły, ale też potencjalnie krwiożercze), to znaczy mężczyźni. A to jest po prostu seksizm.
Należę do mężczyzn, wychowanych w poczuciu, że kobieta jest bardziej udaną wersją człowieka, niż mężczyzna. Szlachetniejszą, subtelniejszą w uczuciach, bardziej wyrafinowaną w potrzebach, która mężczyznę, jeśli zechce z nim być, wznosi na wyższy poziom. Jeśli litościwie przyjąć, że nasze zachowania z czasów podstawówki to dziecięca prehistoria, za którą jako dorośli nie odpowiadamy, to od piętnastego roku życia nie zdarzyło mi się nawet pomyśleć o przemocy fizycznej jako sposobie zachowania wobec kobiety. Nie należę również do typów, którzy łapią za tyłki, macają, składają ni z tego ni z owego obleśne propozycje współpracowniczkom czy zgoła podwładnym.
Chętnie bym natomiast opowiedział o innym aspekcie naszych skomplikowanych, męsko-damskich relacji. Nie na zasadzie robienia alibi troglodytom, którzy molestują – proszę ze mnie nie robić moralnego ślepca. Chodzi mi o co innego: o kwestię, jak kształtują się relacje kobiet z mężczyzną, którego dobre wychowanie – bo to przecież o nie chodzi – czyni osobnikiem, od którego molestowanie im nie zagraża. Można by tu opowiedzieć o paniach, które mężczyzna darzy czystą miłością, a które przez lata zdradzają go z jego dobrymi znajomymi, o czym on dowiaduje się, naturalnie, ostatni. O innych, które mężczyźni porzucili, co jest mężczyzn bezsporną winą, a które, wykorzystując poczucie winy swoich byłych partnerów, pozbawiają ich w związku z tym wszystkiego, czego się wspólnie w życiu dorobili, przy oczywistej aprobacie przyjaciółek. O jeszcze innych, które świadomie lub intuicyjnie ubierają się w sposób co najmniej mieszający jasność umysłu mężczyzny, nie po to, żeby go uwieść, tylko żeby z nim coś załatwić (ale jeśli złapią go na łypnięciu w znacznie głębszy, niż to przyjęte, dekolt, zaczną się zastanawiać, czy to nie wyczerpuje znamion molestowania; a dlaczego się tak ubrały? – Ach, naturalnie, ponieważ był bardzo gorący dzień). O kolejnych, które wiedząc, że ich mężczyźni są w nich zakochani, uprawiają regularny szantaż emocjonalny, żeby to ich, kobiet, nie mężczyzn broń Boże, potrzeby były zawsze zaspokajane. O następnych, które czynią mężczyźnie awanse, żeby skłonić go do podzielenia się z nimi przemyśleniami, przedstawianymi następnie publicznie jako własne. I tak dalej, i tak dalej; mam na myśli zupełnie konkretne sytuacje, które przydarzyły się moim znajomym lub mnie samemu. I proszę nie mówić, że to wyjątki, bo nie jest mi do śmiechu.
Jeszcze raz: nie jestem obrońcą chamów, którzy klepią obce kobiety po pupach, sądząc, że kobietom to sprawia przyjemność, ani troglodytów, którzy uważają, że mówienie o kobietach słowami rynsztokowymi to dowód na oryginalność i inteligencję. Natomiast niepokoi mnie, że ginie gdzieś dość oczywisty fakt, że na potencjalne zagrożenie fizyczne ze strony mężczyzn kobiety przez tysiące lat ewolucji wypracowały specyficzny sposób obchodzenia się z mężczyznami, w którym zasadnicze role odgrywają: manipulowanie naszym, to prawda, że silnym, pociągiem seksualnym (bezdyskusyjnie obniżającym nasze IQ), budzenie w nas poczucia winy i rozkoszne przekonanie, że ponieważ kobieta z definicji jest ofiarą, więc w stosunku do potencjalnego prześladowcy wszystkie chwyty są dozwolone. Oczywiście, że nie jest to żadne usprawiedliwienie męskich zachowań takich, jakby od czasów jaskiniowych nic się nie zmieniło. Ale może dopowiedzmy, że kiedy mężczyzna z obyczajów jaskiniowych rezygnuje, prawdopodobieństwo, że trafi na lojalną wobec niego anielicę, jest… bardzo umiarkowane. Chyba, żeby się z kobietą zaprzyjaźnić tak, że w relacji wykluczony zostaje aspekt erotyczny. Kobiety są cudownymi przyjaciółkami. Ale kiedy spotykamy się na każdej innej, niż przyjaźń, stopie, uruchamia się zazwyczaj (czy muszę zaznaczać, że są wyjątki?) ewolucyjnie ukształtowany program traktowania mężczyzny, któremu to programowi daleko od fair play.
To jest trochę tak, jak z polowaniami. Stanowią okropny zwyczaj, usprawiedliwiony u zarania ludzkości, ale dziś już będący wyłącznie zaspokajaniem atawistycznego instynktu mordowania. Jednak jeśli przeciwnik polowań zacznie twierdzić, że zabijane w wyniku polowań lwy (lwice właściwie) są poczciwymi, łaśnymi kotkami, to choć razem protestujemy przeciwko krwawym safari, poza tym nie będziemy się zgadzać.
(rysunek Stefana Żechowskiego)