Wyznaję: kiedy dawno temu wyobrażałem sobie niezobowiązująco, jakie mogłyby być wizualne następstwa odzyskania suwerenności przez Polskę, o ile taki szczęśliwy fakt naprawdę by nastąpił (realnie zacząłem na niego liczyć chyba dopiero wiosną 1989), pierwszą rzeczą, jaka mi przychodziła do głowy, była rozbiórka Pałacu Kultury.
Co mam do zarzucenia tej paskudzie, szpecącej moje miasto? Logiczna kolejność argumentów przedstawia się następująco. Jeśli budynek jest: (a) brzydki jak nieszczęście i dominuje nad panoramą miasta; (b) blokuje swoją masą układ urbanistyczny centrum, bo niepolitycznie go dalej eksponować, a zasłonić nie ma jak; (c) a na domiar złego ma oczywistą funkcję symboliczną, gdyż był niczym totem radzieckiego imperium, zaznaczał kraj podbity – no to niby jaki argument miałby go bronić?
Owszem, znalazły się takie dwa. Po pierwsze: w tej monstrualnej Godzilli oblepionej lukrem mieści się ogrom instytucji, które po rozbiórce nie miałyby się gdzie podziać, a w tej liczbie są: trzy teatry, kino, wciąż chyba największa w mieście sala widowiskowa (od dłuższego czasu nieczynna), muzeum, młodzieżowy dom kultury, liczne pomieszczenia Polskiej Akademii Nauk oraz co najmniej dwóch uczelni… Sądząc po tym, ile czasu szukano miejsca na klub jazzowy Akwarium, który musiał opuścić rozbierany nieopodal pawilon, i ostatecznie nie udało się znaleźć dlań siedziby równie klimatycznej, jak ta dawna – wszystkie wymienione instytucje z Pałacu tułałyby się po Warszawie jeszcze przez pół wieku albo dłużej. Argument drugi: ten architektoniczny koszmar wzniesiono niestety solidnie i przed ekipą rozbiórkową stanęłyby problemy technologiczne nie do rozwiązania w dającym się przewidzieć czasie.
Do tego doszedł w pewnej chwili argument dodatkowy, że wpisano Pałac na listę zabytków, co wprawdzie wydaje mi się decyzją idiotyczną, ale z bólem serca jestem przeciw procederowi skreślania z tej listy jakiegokolwiek obiektu, stanowi to bowiem niebezpieczny precedens, który da się wykorzystać przeciw dowolnej budowli z owej listy.
Ale dziś, kiedy słyszę, że minister Gliński mówi – czort wie, w jakim właściwie trybie – że on osobiście nie miałby nic przeciwko rozbiórce Pałacu, dostrzegam jeszcze jeden powód, żeby pana ministra nie wspierać, choć możliwe, że przynajmniej jedną cechę mamy wspólną (abominację wobec owej betonowej maszkary).
Proszę sobie mianowicie wyobrazić małżeństwo, w którym mąż jest domowym tyranem: robi żonie awantury, zdarza mu się ją w gniewie trzepnąć, wydziela jej pieniądze na zakupy i domaga się zwrotu reszty, a do tego kolekcjonuje wyjątkowo ohydne figurki z gutaperki, którymi zastawia każdą płaską powierzchnię w mieszkaniu; słowem, uprawia on przemoc domową zarówno symboliczną, jak fizyczną, a sąsiadów, którzy pukają w ścianę podczas domowych awantur, wyzywa od najgorszych, że się wtrącają. I oto ten mąż pewnego razu przychodzi do domu i oświadcza żonie: postanowiłem wyrzucić na śmietnik szafę, która zagraca nasz pokój stołowy.
Owszem, żona mogłaby powiedzieć: świetnie. Ale po pierwsze, stworzyłaby wtedy wrażenie, że ten mąż nie jest jednak taki zły, bo przecież sama z szafą by sobie nie poradziła, a szafa naprawdę zagraca największy pokój w ich mieszkaniu. Po drugie, istnieje uzasadnione podejrzenie, że w miejsce szafy mąż wstawi gigantycznego krasnala ogrodowego, bo taki właśnie jest jego gust. A po trzecie, należałoby się zastanowić, co ów mąż kombinuje, co planuje, że wielką akcją wynoszenia szafy chce to coś przykryć.
No więc ja jako żona zmilczałbym jego śmiałą propozycję i pomyślał, że szafa jest ostatnim problemem z tych, które czekają na rozwiązanie.
(źródło obrazka: http://nowahistoria.interia.pl)