Tadeusz Miciński napisał kiedyś (w dramacie „Kniaź Patiomkin”, jeśli dobrze pamiętam): „Ludzi, którzy chcą być niewolnikami, nie można uczynić wolnymi”. Zastanawiam się, jak przekształcić ten aforyzm, żeby nazwać inne nasze współczesne doświadczenie (choć chyba pokrewne). Może: „Ludzi, którzy z góry wiedzą, że mają rację, nie można zaprosić do rozmowy”?
To już nie takie zgrabne, niestety. Co więcej, ma mniejszą siłę retoryczną, bo jest z pozoru obosieczne. To zabawne: najbardziej fanatyczni posiadacze (wedle własnego rozeznania) Obiektywnej Prawdy , którzy nigdy nie zniżyli się do dialogowania ze zwolennikami (jak sądzą) Obiektywnego Kłamstwa, kiedy im powiedzieć, że w takim razie dziękujemy, ale na spieranie się z nimi szkoda nam czasu, oburzają się, że zdradzamy swoją niedialogowość. Jakbyśmy my, miłośnicy dialogu, byli niedialogowcom jednak do czegoś potrzebni… Jakby sprawiało im frajdę dręczenie nas, bo sytuacja z reguły jest udręką. Prawdziwy dialog, przypominam Tischnera, ma charakter symetryczny: to OBIE STRONY mają sobie na początek powiedzieć: „być może ja nie całkiem mam rację… być może ty masz trochę racji”. Kiedy my z nawyku wygłaszamy to zdanie i w odpowiedzi, zamiast oczekiwanego rewanżu, słyszymy: „Oczywiście, że nie masz”, z rozpędu zazwyczaj staramy się jednak prowadzić jeszcze przez jakiś czas wymianę zdań – i z biegiem czasu albo wychodzimy na mięczaków, którzy chyba rzeczywiście nie mają racji (bo pewny siebie adwersarz wali w nas jak w bęben, a my na to w kółko: „No niby tak, ale z drugiej strony…), albo w końcu szlag nas trafia i zaczynamy rewanżować się w sposób, którego w głębi duszy nie lubimy, i z dialogowości naszej nic nie zostaje.
Wracam do tego tematu co parę miesięcy, bo mnie naprawdę boli. Ja LUBIĘ dowiadywać się, jak wygląda świat oglądany innymi oczami, niż moje. Lecz z drugiej strony drażni mnie – a z wiekiem coraz bardziej – gdy właściciel tych innych oczu z góry ustawia mnie w roli głupka, którego przekonania w najdrobniejszym nawet aspekcie nie mają żadnej wartości ani sensu. To siłą rzeczy promuje jako interesujących mnie rozmówców ludzi, którzy w swoich poglądach przyjmują margines niepewności: na przykład agnostyków, nie zaś ateistów, albo raczej wierzących na sposób apofatyczny (czyli zakładających, że wypowiedzi o Bogu skażone są niedoskonałością, a najbardziej precyzyjne grzęzną w ciszy), niż gorliwców, którzy jakiekolwiek wątpliwości do AKTUALNEJ POSTACI nauczania Kościoła najchętniej karaliby stosem, tylko wiedzą, że w naszej przegniłej epoce im niestety nie wolno. Taki jest, moim zdaniem, obiektywny, to znaczy związany z wewnętrzną logiką postawy dialogowej mechanizm, który sprawia, że dialogowy katolik prędzej dogada się z mającym wątpliwości niewierzącym niż z nieprzejednanym obrońcą Tradycji. Nie jest to nasza paskudna skłonność do niewiary, tylko efekt oczekiwania, że na nasze zaproszenie do dialogu usłyszymy: „być może i ja nie całkiem mam rację”. Czego zacietrzewiony „ortodoks” przecież z siebie nie wydusi (zacietrzewiony ateista zresztą – też nie).
Ale uczciwie muszę przyznać, że nie tylko ten mechanizm tu działa. Ostatnio na FB przeczytałem komentarz do listu o. Ludwika Wiśniewskiego (opublikowanego w ostatnim „Tygodniku Powszechnym”), sprowadzający sens tego listu – zresztą śladem mocno nieszczęśliwego komentarza rzecznika Episkopatu – do problemu uchodźców. Ponieważ słowa internauty ewidentnie wynikały z nieznajomości tego, co o. Wiśniewski naprawdę napisał, starałem się w kilku zdaniach wyjaśnić, że wśród problemów, wskazanych przez zakonnika, problem uchodźców jest tylko podprzypadkiem, a zasadniczą sprawą jest milcząca lub, co gorsza, wcale niemilcząca zgoda duchownych, w tym hierarchów, na szerzenie nienawiści w miejsce miłości bliźniego, na przykład (znów: dalece nie wyłącznie) na antenie toruńskiej rozgłośni. Na co przeczytałem odpowiedź: „A co nieewangelicznego jest w Radiu Maryja?” (potem także: „A co nieewangelicznego jest w nacjonalizmie?”).
Jeszcze rok, może dwa lata temu, odpowiedziałbym sążniście, na co oczywiście interlokutor zarzuciłby mi, że nie myślę samodzielnie, a w kwestii meritum powołałby się na jakieś wyssane z palca dane z szemranych portali, na co ja z kolei poczułbym w sobie belfra, na co on… i tak byśmy spędzili wiele godzin przy swoich komputerach. Tymczasem coś we mnie pękło. W tym roku kończę 56 lat, nie wiadomo, ile jeszcze pożyję (średnia długość życia mężczyzn jest mniejsza, niż średnia długość życia kobiet), i szkoda mi czasu na wymianę zdań, z której nic nie wynika, poza moimi wrzodami. Straciłem ciekawość tego, jak wygląda świat z perspektywy kogoś, kto nie rozumie, że nacjonal-katolicka ideologia nie ma nic wspólnego z przesłaniem Ewangelii. Czuję się jak Konrad w tym cudnym fragmencie rozmowy z Maskami (II akt „Wyzwolenia” Wyspiańskiego), gdy na zapowiedź Maski 9, że zdradzi Konradowi jakąś ideę, Konrad opowiada: „Domyślam się”, a gdy Maska zaprzecza, że niemożliwe, Konrad stwierdza: „Tym bardziej się domyślam”. Ktoś mógłby mi zarzucić, że godzę się w ten sposób na trwanie tamtego w błędzie (nie godzę się, tylko z doświadczenia wiem, że nie mam na to wpływu); ktoś inny, co gorsza, że w tym punkcie to ja zdradzam się z fanatyczny przekonaniem, że znam prawdę (o wiadomym radiu i o nacjonalizmie). No więc tak, przyznaję się: dialog wciąż cenię wysoko, ale już nie na temat tego, czy Ziemia jest płaska, czy deszcz pada aby na pewno z góry na dół, a także, czy najgłębszym wyrazem chrześcijaństwa i polskości nie jest przypadkiem gość, unoszący w górę rękę z okrzykiem „Heil!”. W tych kwestiach nie przejdzie mi przez gardło „być może masz trochę racji”, a na tłumaczenie oczywistości ludziom, którzy się zawzięli, żeby widzieć świat na opak, nie mam już, obawiam się, czasu.
(zdjęcie ze strony angelgomezdiaz.es)