(Michałowi Sobelmanowi i innym znajomym,
których poraniła historia sprzed pół wieku,
a teraz znowu…)
Z okazji tamtych imienin dostałem pluszowego tygryska. Idealny prezent, kiedy się ma sześć lat. Sierść tygryska była szorstka, dość nieprzyjemna w dotyku, ale miała intensywny zapach, którym się upajałem, choć dominowało w nim coś chemicznego, sztucznego. Uświadamiam sobie właśnie, że kilkadziesiąt lat później podobne wrażenie, z pogranicza wstrętu i zachwytu, obudziła we mnie perwersyjna, bo przypominająca terpentynę woń wietnamskiej wódki, odkrytej w jakiejś knajpie z azjatyckim jedzeniem. Najwyraźniej sprzeczności pociągały mnie już w wieku przedszkolnym…
Mam wrażenie, że innym prezentem tamtego 23 kwietnia był zabawkowy warsztat: komplet deseczek z licznymi otworami, drewnianymi wkrętami, drewnianymi nakrętkami, drewnianymi narzędziami (łącznie z drewnianym… imadłem). Wszystko to tak przemyślnie zrobiono, że zmontowane w jeden sposób tworzyło warsztat, a w inny – pociąg, tym samym sugerując dziesiątki możliwości pośrednich, jeśli się tylko popracuje wyobraźnią. Budowałem z tego bliżej niesprecyzowane urządzenia z pokrętłami, może radioodbiorniki, a może oscyloskopy, podpatrzone w pracy rodziców.
Byłem podarunkami wniebowzięty i tak naprawdę jedyne, co pamiętam na pewno, to ten entuzjazm. We wspomnieniu ciągle świeci słońce. Chodziło się na spacery do Parku Sowińskiego, gdzie ławki z półokrągłymi poręczami stawały się autobusami, którymi kierowałem, a w amfiteatrze otwarto kawiarenkę, w której czasem udawało się wyżebrać u dorosłych oranżadę (odruchowo napisałem „orEnżadę”, tak się to wtedy wymawiało i z dużym zdziwieniem odkryłem po pewnym czasie, że nie tak się to pisze).
W tym amfiteatrze którejś soboty, czy niedzieli, odbywał się koncert młodzieżowego zespołu big beatowego, działającego przy Zakładach Wyrobów Precyzyjnych im. Generała Świerczewskiego. Rodzice dziwnie szybko zabrali nas stamtąd (siostrę i mnie), muzyka im się nie podobała i choć nie do końca ufam pamięci, mam wrażenie, że mruczeli coś o chuliganach, którzy takie brzmienie lubią. Jestem natomiast (prawie) pewien, że wtedy pierwszy raz usłyszałem ostrą, sprzęgającą się gitarę elektryczną i po powrocie do domu starałem się naśladować te dźwięki, łapiąc dziecięcą gitarkę z plastikowymi strunami-na-niby i zamiast niej wydobywając z siebie coś w rodzaju wycia przez zaciśnięte zęby. Tak, jakby na Woli jacyś chłopcy starali się wtedy naśladować Hendrixa (ale musieliby znać już Are You Experienced? albo Axis: Bold as Love, a czy to możliwe?).
Była wiosna 1968 roku. Półtora miesiąca przed moimi imieninami przetoczyły się przez Warszawę rozruchy. Młodzi ludzie trafili do więzień, odbywały się procesy, prasa zapełniła się antysemickimi bredniami, na Dworcu Gdańskim zaczęło się żegnanie przyjaciół. Nic z tego nie przeniknęło do mojego dziecięcego świata. Pamiętam tylko – musiało to być znacznie później – uwagę, rzuconą przez ojca ściszonym głosem, że w telewizyjnej Wielkiej grze zmienił się prowadzący, bo pan Ryszard Serafinowicz, yhm, yhm, wyjechał z Polski. I jesienią – opowieść wujka, który z wakacji gdzieś na Bałkanach wracał samochodem przez Czechosłowację, w jakimś miasteczku zatrzymał go tłum i kazał trąbić do rytmu, gdy ludzie skandowali, a na koniec zapytano go, czy wie, że trąbił na Gomułkę. O co chodziło, zrozumiałem znacznie później. I chyba też z jesieni przypominam sobie jakąś rozmowę rodziców, że znanego dziennikarza wyrzucono z telewizji za reportaż, w którym sugerował, że Irena Kirszensztajn (późniejsza Szewińska) celowo zgubiła pałeczkę w biegu sztafetowym na Olimpiadzie w Meksyku. Nie podaję nazwiska tego dziennikarza, bo może źle pamiętam. A sens całej sprawy, że niby reportaż, kiedy powstawał, był „po linii”, a potem linia propagandowa się zmieniła, też dotarł do mnie z wieloletnim opóźnieniem.
To był rok, kiedy zaczynają się moje wspomnienia już nie w postaci izolowanych kadrów lub jakiś scenek bez początku i końca, tylko nieco dłuższych przebiegów fabularnych, dających się opowiedzieć, choć mnóstwo w tym pewnie doklejanych po czasie łat, wątpliwych uzupełnień, być może fałszywych interpretacji. I zarazem, co za niezręczność, z ważnych i ponurych wydarzeń historycznych tego roku – nic lub prawie nic. Wszechświat rozpościerał się między laskiem na Kole a basenami przy pętli autobusu 159 na ulicy Wery Kostrzewy i między PDT-em a Cmentarzem Powstańców, gdzie nieopodal kończył swoją trasę tramwaj 26. Spoza jego granic nie docierało nawet echo.
Przypuszczam, że to rodzice dbali o to, żeby dziecko izolować od wydarzeń dla dorosłych, jak od filmów, zaczynających się po Dzienniku. Dziecko trafiło im się przy tym mało dociekliwe… Domyślam się, że mieli kłopot z tym, jak przedstawiać mojej siostrze i mnie rzeczywistość, w którą mieliśmy za jakiś czas wejść, kłopot, który, wbrew ich nadziejom, raczej z latami narastał, bo z pewnością nie rozwiązał się sam przez się. Pokazywać, że ten świat urządzony został nie po myśli obywateli naszego kraju, że w życiu popłacają co najmniej dwuznaczne kompromisy, a cena za przyzwoitość bywa wysoka, czy raczej, w braku innej ojczyzny, uczyć aprobaty dla tej, która jest, i niespecjalnie domagać się od nas odwagi cywilnej, chyba że w życiu prywatnym?
Niewykluczone, że sami nie byli pewni, co o tym wszystkim sądzić. Bardzo niewiele lat później (siedmio- czy ośmioletni) zrozumiałem, że granicą nieprzekraczalną jest wstąpienie do Partii. Rodzice zresztą akcentowali przede wszystkim oczekiwany od jej członków ateizm, gdy myśmy byli przecież przyzwoitymi katolikami. Ale dość oczywistą przynależność do niej niektórych krewnych bądź przyjaciół pomijali (przy dzieciach przynajmniej) taktownym milczeniem, jakby i w tej kwestii nie chcieli być do końca konsekwentni. Generalnie wierzyli, zdaje się, że reguły uczciwości są jasne w obrębie „intymnego, małego świata”, poza nim natomiast łatwo o kosztowne błędy, wobec czego człowiek nie powinien w żadnych okolicznościach go opuszczać, skuszony karierą, większymi pieniędzmi czy perspektywami rozwoju zawodowego, a nawet słusznymi, ale przecież oczywiście nierealnymi marzeniami dotyczącymi życia zbiorowego („no bo chyba nie chcecie, żeby była wojna?!”). Rodziców bardzo kochałem, ale zdarza mi się myśleć okrutnie, że gdyby taką realistyczną (?) postawę reprezentowali wszyscy, kto wie, czy za kilka miesięcy nie moglibyśmy obchodzić siedemdziesięcioczterolecia Polski Ludowej. Nie na konformistach i łajdakach to się wszystko trzymało, ale na dobrych ludziach, pozbawionych nadziei.
Na szczęście w liceum trafiłem na polonistę (prof. Gugulskiego), który otwarcie i płacąc za to niemałą cenę deklarował się jako opozycjonista – mówiło się wtedy „dysydent”. Dzięki niemu zdążyłem przygotować się na Sierpień. Ale to inna historia, którą lepiej pamiętam, choć w odróżnieniu od tego, co dzisiaj wiem o 1968 roku, wydaje mi się ona w obliczu bieżących wydarzeń dramatycznie zamierzchła…
(kadr z reportażu „Szkoła w Piastowie ma nowego patrona” z roku 1968, źródło: vod.tvp.pl)