No, to pora się pochwalić: w połowie kwietnia ukaże się książka, będąca efektem dość niezwykłej przygody.
W maju ubiegłego roku zaproponowała mi spotkanie pani Barbara Młynarska-Ahrens. Szukała wspólnika do napisania książki o swoim życiu.
Jadąc na tę rozmowę wiedziałem tyle, że: (1) pani Barbara mieszka od lat w Szwajcarii; (2) popularność w Polsce literatury faktu w gruncie rzeczy trochę mnie martwi, bo ja jestem od fikcji i czego, jak czego, ale zdradzać fikcji na rzecz reportażu biograficznego nie mam w planach (zwłaszcza, że próby reporterskie, podjęte ze dwa razy na początku lat 90. ewidentnie mi nie wyszły). Ale z drugiej strony miałem kiedyś (raz) zaszczyt rozmawiać w Trójkowym Wehikule Czasu z Wojciechem Młynarskim i ciekawiło mnie, jaka jest jego siostra, a poza tym… To może niezbyt zręczne wyznanie, ale kiedy miałem jakieś sześć, może siedem lat, rodzice prowadzali mnie na legendarne w Warszawie koncerty w Filharmonii, prowadzone dla dzieci przez „ciocię Jadzię”, czyli Jadwigę Mackiewicz; było tam zawsze „okienko z wierszem” i zdarzało się, że występowała wtedy młodziutka aktorka, Barbara Młynarska. No i moja obsesyjka, żeby, kiedy się tylko da, zawracać bieg czasu, podpowiadała, że to fantastyczne zobaczyć się z nią znowu, blisko pół wieku później.
No więc spotkaliśmy się. I nie minął kwadrans, kiedy uświadomiłem sobie kilka rzeczy: po pierwsze, że mam przed sobą niezrównanego gawędziarza, osobę, której chce się słuchać. I po drugie, że jest to idealna bohaterka mojej śp. audycji o latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Że opowiada dokładnie o tym, co mnie interesuje i czym się zajmowałem przez ponad pięć lat istnienia Trójkowego Wehikułu Czasu. Że w wyniku rozmaitych zbiegów okoliczności była ona świadkiem niezwykłych zdarzeń drugiej połowy XX wieku. I że w Szwajcarii stworzyła coś jedynego w swoim rodzaju, jakby prywatny i samozwańczy ośrodek kultury polskiej. I że do tego wszystkiego mamy podobne poczucie humoru, podobną skłonność do melancholii i niemało podobnych lektur za sobą. Więc powiedziałem: „OK, wchodzę w to”.
A potem były trzy tygodnie spędzone w gościnie u Basi i Uwego Ahrensów, co – nawiasem mówiąc – także nie musiało się dobrze skończyć, bo mieszkanie razem bywa wyzwaniem nawet dla przyjaciół, a ja przecież trafiłem do, tak naprawdę, nieznanych sobie ludzi. I – nic, żadnych konfliktów, bodaj najdrobniejszego zaiskrzenia o jakiś drobiazg; przeciwnie, klimat, jakby się siedziało u serdecznych krewnych, z którymi i podyskutować można (wieczorne debaty z Uwem), i się pośmiać, i pojechać gdzieś na wycieczkę, i poznać ich przyjaciół. Do tego zaś długie rozmowy o życiu Basi, w których efekcie mam obecnie wrażenie, że nikogo nie znam tak dobrze, jak jej. Bo przecież nawet mojej mamy, żony, czy siostry nie wysłuchiwałem nigdy przez tyle czasu (samych nagrań powstało 50 godzin, a pewnie drugie tyle to były rozmowy nierejestrowane). I nie byłem nigdy dotąd świadkiem, chwilami bardzo kosztownego zresztą, mierzenia się z przeszłością, przywoływania doświadczeń nie zawsze miłych, odtwarzania rozmów z bliskimi, którzy odeszli, rozliczania się z tego, co się udało, i z tego, co się nie udało; pracy z tymi wspomnieniami, kształtowania na nowo stosunku do nich. Chyba nikt nigdy mi aż tak nie zaufał.
Kiedy pisze się powieść, fikcja pozwala na specyficzne traktowanie ewentualnych trudności, napotkanych po drodze. Jeśli jakaś scena nie wychodzi, nie układa się dobrze „pod piórem”, pierwsza hipoteza jest taka, że źle wymyśliliśmy bieg wydarzeń i można go zmienić. Tu natomiast – żadne takie! Wydarzenia były, jakie były, i trzeba tak długo kombinować, aż się wymyśli, jak je oddać w języku. Trochę pomagało mi, że poprzednie moje trzy powieści dotykały pracy pamięci, tego, co ona robi z przeszłością; a w dodatku rozgrywały się one w całości lub w części w latach 60. („Spotkamy się w Honolulu”), 70. („Sen sów”), albo i 60., i 70. („Fafarułej”). W innej, realnej materii mogłem więc sprawdzić, czy czegoś się w związku z tymi tematami nauczyłem, czy nie.
No i teraz nadchodzi moment konfrontacji z Czytelnikami. Śmialiśmy się z Basią, że ona odpowiada za duszę, a ja za ciało tej książki. Dusza, jestem tego właściwie pewien, musi Państwa zaciekawić. To historia kogoś, kogo wychowano tak, jakby trwał wciąż XIX wiek, a kto potem przeskoczył nagle do epoki Hybryd, jazzu i rock and rolla, był świadkiem Marca ’68 i nieomal paryskiego Maja (B. wylądowała w Paryżu w końcu czerwca, wrzenie rewolucyjne wcale jeszcze nie wygasło), kto na własnej skórze sprawdził, jak można poradzić sobie z polsko-niemiecką przeszłością (mąż z Hamburga…), zmierzył się z życiem w kapitalizmie w czasach, gdy myśmy o tym tylko marzyli, kto wreszcie uruchomił – mówiąc słowami Władysława Bartoszewskiego – „sympatyczne szaleństwo” wśród szwajcarskiej Polonii, sprowadzając tam na spotkania crème de la crème polskich pisarzy, aktorów, reżyserów… (Basia zajmuje się tym obecnie trzydziesty pierwszy rok).
Ułożyło się to trochę jak rozlewna powieść. Nie pozbawiona mrocznych epizodów, a przecież ostatecznie krzepiąca. Z rozmaitych dopustów losu można, jak się okazuje, wyjść z energią, pomysłami, pogodą ducha. Choć oczywiście czas nie tylko obdarowuje, ale odbiera – miejsca, ludzi, rzeczy. Wojciech Młynarski napisał siostrze:
„Że pośrod życia złych kolei, wśród licznych, najczarniejszych przeżyć,
Im dalej jest ci do nadziei, tym bardziej w nią należy wierzyć”.
Premiera książki zapowiedziana jest przez wydawnictwo Muza na 18 kwietnia.