To było przed laty, w oczach dziecka, wczasowisko na końcu świata, co oczywiście zwiększało jego atrakcyjność: jedenaście godzin jazdy pociągiem (a jeśli następowało opóźnienie, to i więcej…) czyniło wyjazd na wakacje poważnym wydarzeniem, prawdziwą Ekspedycją, z której nie tak łatwo wrócić. Więc i jeździło się na dwa miesiące, osiem sążnistych turnusów. Nie da się już zrobić kontreksperymentu i nigdy się nie dowiem, czy gdybym w tym czasie spędzał lato gdzie indziej, mój sentyment grzecznie przykleiłby się do jakiegoś innego miasta. Tymczasem bieg wydarzeń wytworzył między tym a mną więź, z której łatwo w opisie zrobić coś metafizycznego: kiedy lasy Podczela rozsuwają się jak kurtyna w teatrze (szosa biegnie wzdłuż torów, więc wszystko jedno, czy podróż odbywa się pociągiem, czy samochodem), między sylwetkami domów widzę kolącą niebo sygnaturkę konkatedry i mam wrażenie, że jestem znowu u siebie. Przychodzi mi tu do głowy mnóstwo pomysłów na życie i na pisanie, a między oswojoną przestrzenią i mną przestaję dostrzegać granice, bo wszystkie kąty znajdują swoje odpowiedniki „pod mą duszą w swoich analogiach”, jak pisał Maeterlinck, więc nie czuję własnej osobności, która często mi na co dzień doskwiera.

Oczywiście wiele się tu zmieniło, zwłaszcza na początku lat 90. i w ostatnich latach (prezydenci – ówczesny, Henryk Bieńkowski i obecny, Janusz Gromek – chyba nie bardzo się lubią, ale zasługi ich obu są oczywiste i niezmierne). Te zmiany, mówiąc uczciwie, budzą we mnie uczucia skomplikowane. Cieszę się, że Kołobrzeg się rozwija i obiektywnie pięknieje, że stopniowo znikają ponure ślady II wojny (choć ta ciągle jeszcze potrafi o sobie przypomnieć, jak ostatnio przy okazji odkrycia tuż przy brzegu trzech bomb lotniczych), że sensownie rozwija się siatka ulic, powstają nowe osiedla, a dojazd do miasta zajmuje nieporównanie mniej czasu, niż kiedykolwiek. Ale z drugiej strony oznacza to, że coraz rzadziej zdarza mi się widzieć widoki choć porównywalne z tym, co zachowała moja pamięć sprzed czterdziestu i więcej lat. Rozum podpowiada (i niewątpliwie się nie myli), że gdybym dziś zobaczył naprawdę Kołobrzeg z roku, powiedzmy, 1972, włos by mi się zjeżył – to, co akceptowane przed laty (a jeszcze oczami dziesięciolatka!), dziś byłoby nie do przyjęcia. Mimo to trudno się pozbyć cienia melancholii: czas, przynosząc dary, odbiera to, co przyniósł był kiedyś.

Więc teraz znowu jadę na kilka dni do Kołobrzegu. Ukochana, nie bez sceptycyzmu obserwująca te moje miłosne związki z miastem, śmieje się (czasem nerwowo), gdy po przybyciu, nie bacząc na pogodę, zarządzam spacer po głównych, ale czasem i bocznych ulicach, żeby – cytuję jej słowa – „gospodarskim okiem ocenić, co nowego”. Nad morzem węszę za zapachem jodu, przy źródłach solanki za jej z kolei zapachem (ci, którzy wiedzą, co to za woń, nie będą mieli wątpliwości, że ta czynność zdradza zaawansowaną perwersję, bo – mówiąc wprost – solanka zalatuje metanem). Na obrazy, które mam przed oczami, nakładają się obrazy sprzed dekad, z czasów obietnic ówczesnej przyszłości – niespełnionych, a mimo to słodkich.

Zajrzę też na cmentarz. „My tu nie mamy grobów bliskich, dlatego wciąż czujemy się wędrowcami”, mówił mój kołobrzeski przyjaciel. Upiornym zbiegiem okoliczności właśnie jego będę tam między innymi odwiedzał. I jeszcze kilka osób, których też już nie ma.

Jak to pisał Saint Exupery, „oswojenie niesie ze sobą ryzyko łez”.

(Gdyby ktoś chciałby poczytać o Kołobrzegu lat 70., ośmielam się polecić z moją książką „Sen sów”, Warszawa 2016; spora powieść o dziejach miasta z lat 1930-2000 to „Tak to ten”, Kraków 2006, a zalążek jednej i drugiej znajduje się w pierwszym rozdziale książki „Wielościan”, Warszawa 2001. Jest jeszcze piękny album fotograficzny Roberta Gauera „Czas Kołobrzegu”, Kołobrzeg 2016, do którego miałem zaszczyt napisać tekst. I to tyle z moich kolbergianów, przynajmniej na razie; czasem chodzi mi po głowie, żeby raz jeszcze literacko się z Kołobrzegiem zmierzyć, ale tymczasem Ukochana mruczy, że to byłby już nadmiar, i może ma rację. Morze…)

Udostępnij


O mnie



  • A ja w tym miejscu ośmielę się zarekomendować (i to bez przekory) „Kolberg 1807”. Pierwszy wzgląd to na bezpowrotnie utraconą architekturę Kołobrzegu i okolic (również Wrocławia). Drugi to na niepokojące skojarzenia z „Krzyżakami” Forda i wątpliwości czy aby czasem „Kolberg” nie był dla Aleksandra inspiracją…
    P.S. Morskie Oko i moja studniówka 1982.

  • Szanowny Panie
    Straszliwym zapachem solanki będzie siarkowodór, metan muszą w gazowni uprzykrzać, żeby był do zauważenia. Być może, takim właśnie merkaptanem pachnie solanka. Zbliżonym do siarkowodoru.

  • @Marek
    Aj, ma Pan rację: siarkowodór oczywiście, nie metan. Pisząc przed wyjazdem nie sprawdziłem – i klops. Nie pierwszy niestety w moim życiu dowód na to, że należy trzymać się genialnej rady Mieczysława Grydzewskiego: „Ja wiem, że 'Pana Tadeusza’ napisał Słowacki, ale wolę sprawdzić” 🙂
    Dziękuję za chemiczną czujność. Pozdrowienia!
    JS

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Premium WordPress Themes