Długo nie pisałem, to znaczy pisałem przez ten czas mnóstwo, ale nie tutaj. Przyjąłem zaproszenie do Wrocławia na konferencję teologiczno-filozoficzną, poświęconą „dialektyce wiary i niewiary”. Mają tam zwyczaj na kolejnych spotkaniach co kwartał dopraszać do kompanii jakiegoś profana – laika – amatora, który z jakiegoś powodu liznął raz czy drugi kwestii teologicznych. I tym razem padło na mnie. Wykorzystałem okazję, żeby sobie poukładać trochę amatorskich przemyśleń na temat teologii negatywnej, wielbionego przeze mnie Bierdiajewa, a ponadto na temat Derridy i współczesnej sztuki. Napracowałem się. Co z tego wyniknie, zobaczymy 23 października. Śmiałe syntezy amatorów są albo intrygujące (bo zawodowcy ani pomyśleli, że tak wolno), albo do d… (bo że tak nie wolno, zawodowcy wiedzą i mają na to argumenty; albo, co gorsza, wiedzą, że wolno, tyle, że to dla nich oczywiste).
Tymczasem opowiem Wam o czymś innym. Dawno, dawno temu, chyba jesienią 1977 roku, nagrałem w Trójce utwory emitowane w audycji zatytułowanej „Największe wokalistki jazzowe świata” – albo jakoś podobnie. Obok Elli Fitzgerald, Urszuli Dudziak i Sarah Vaughan, może też Betty Carter, zaprezentowano tam pewną pieśniarkę z Rumunii, o której nigdy później w Polsce nie słyszałem. Po latach zorientowałem się, że w radiu w tamtych latach trzeba było rozcieńczać wokalistki ze zgniłego Zachodu (a Urszula Dudziak mieszkała wówczas w USA!) głosami z naszego „obozu” – i zapewne stąd jej obecność. Ale, co za dziw, właśnie nagranie tej Rumunki spodobało mi się najbardziej i słuchałem go chętnie aż do momentu, kiedy magnetofon szpulowy poszedł w odstawkę.
Potem bardzo chciałem ten utwór odzyskać. Tylko że weź, znajdź nagranie, którego tytułu nie zanotowałeś, a nazwisko wykonawczyni owszem, ale – jak się później okazało – z błędem. W dodatku, powiedzmy sobie szczerze, w Polsce znamy wprawdzie Ciorana, Eliadego i Ionesco, ale na tym chyba liczba znanych Rumunów się kończy (no dobrze, był jeszcze Hagi). Od ładnych dziesięciu lat buszowałem w internecie, wiedziałem już, że wokalistka nazywa się naprawdę Aura Urziceanu. Ale frazy muzycznej, którą pamiętałem coraz słabiej, odnaleźć mi się nie udało.
I wczoraj – nie wiem, co mi przyszło do głowy – jakiś impuls kazał mi po długiej przerwie raz jeszcze Aurę Urziceanu wygooglać. I wyskoczyło mi m.in. audio z całego longplaya z 1973 roku, który zaczynał się zachęcająco, bo wokalizą bez słów, wyraźnie w stylu tej, która mnie poruszyła przed 41 laty. No i w osiemnastej minucie płyty usłyszałem po kilkudziesięcioletniej przerwie tamtą piosenkę.
Nie będę twierdził, że to najwyższa półka muzyczna, bo… nie wiem. Usłyszenie utworu, któryśmy bardzo lubili dawno, dawno temu, a potem przez ponad trzy dekady skazani byliśmy jedynie na własną pamięć muzyczną, to jest przeżycie uniemożliwiające normalną ocenę estetyczną. Przypomina raczej Proustowskie doświadczenie z magdalenką i herbatą lipową, plus zdziwienie, bo nuty biegną jednak trochę inaczej, niż sądziliśmy: pamięć okazała się twórcza, dokomponowała to i owo, co innego zaś wykreśliła i „oryginałem” stało się moje mruczane&nucone wykonanie, odbiegające chwilami mocno od wersji Aury Urizceanu (coś podobnego przeżyłem już raz z „Balladą o Kołobrzegu” Młynarskiego, którą zapamiętałem jako melancholijną pościelówę, gdy naprawdę to była raźna bossa nova). W dodatku wtedy, w 1977 roku, dopiero zaczynałem słuchać jazzu i to, co wydawało mi się jednorazowe, oryginalne, dziś rozpoznaję jako oczywiste (mam na myśli skalę bluesową). Niemniej nurt czasu zawirował na chwilę, cofnął się i popłynął jeszcze raz.
Z takich nagrań, które kiedyś miałem na taśmach, niepewny, kto lub/i co to jest, i nie potrafiłem ich odzyskać, pozostały mi w rezultacie już tylko dwa. Może ktoś z Państwa mi pomoże: jedno, to „Feuille morte” („Autumn Leaves”) Kosmy w wykonaniu jakiejś (!) SŁOWACKIEJ piosenkarki, nagranie sprzed roku 1978. Dane drugiego znam dokładnie, a mimo to nie mogę do niego dotrzeć: to „Creolle Love Call” w wykonaniu zespołu Cata Andersona, nagranie live z jakiegoś klubu (ale nie to, które można obejrzeć na youtube, choć podobne), w którym duet trąbki i jakiegoś innego instrumentu (puzonu? – po latach nie jestem pewien) przeobraża się w dźwiękonaśladowczą „rozmowę” kochanki i kochanka.
Aż strach pomyśleć, co będzie, gdy wszystkie te pogubione wątki się poznajdują. I gdy dojadę wreszcie do ostatniego miasta na mojej liście „Must See” sporządzonej w liceum (Paryż, Jerozolima, Barcelona, Nowy Jork), czyli do Nowego Jorku. Trzeba będzie wykrzyknąć „Done!”? I co dalej (jeśli „dalej” jeszcze będzie)?
PS. Utwór w wykonaniu Aury Urziceanu to „Iubirea” (Johnny Răducanu, Rochard Oschanitzky)
(Zdjęcie ze strony www.elektroda.pl)