(Przepraszam, że będzie dość długo, ale temat tego, moim zdaniem, wymaga).

1.

Zupełnie mnie nie dziwi, ale szczerze martwi proces, który obserwuję (na razie) w internecie. Oczywiście jest to miejsce bardzo szczególnych obserwacji socjologicznych: próbka jest przesunięta w stronę ludzi raczej młodych niż starych, raczej z większych miast, niż z miasteczek i wsi, na dodatek stanowi ten wycinek społeczeństwa, na który składają się dusze jakoś pokrewne obserwatorowi (np. jego znajomi z facebooka) – słowem: statystyk ma prawo wzruszyć ramionami. Z drugiej strony akurat moi znajomi to często publicyści, pisarze, społecznicy itd. – innymi słowy tzw. „osoby opiniotwórcze”. Nie jest to nisza o zerowym wpływie na stan opinii publicznej. Dlatego tego, co się w niej dzieje, nie należy, mimo wszystko, lekceważyć.

A dzieje się mianowicie to, co – pochwalę się, choć proroctwo było raczej łatwe – przewidywałem już kilka lat temu: że żyrowanie wyczynów naszej paleoprawicy przez niemałą część polskich biskupów i procentowo zapewne zbliżoną liczbę polskich księży wytworzy klimat zgody na agresywną laicyzację naszego myślenia i, w następstwie, naszego życia.

Zanim, zwolenniku laicyzacji, żachniesz się na mnie, proszę: przeczytaj spokojnie drugą część mojego wywodu.

2.

W każdym nowożytnym państwie, w którym część obywateli to ludzie religijni (dowolnego wyznania), a część to zdeklarowani ateiści, laicyzacja stanowi naturalny proces, który w dodatku akurat chrześcijanin może z czystym sumieniem popierać. Czym innym, jeśli nie programem takiej laicyzacji, jest zdanie Jezusa „oddajcie cesarzowi, co cesarskie, a Bogu, co boskie”? Zachętą do tolerancji dla ludzi, żyjących inaczej, niż jesteśmy skłonni podejrzewać, że należy, jest także pouczenie, że kąkolu spomiędzy pszenicy nie należy wyrywać przed czasem ostatecznym, to znaczy przed końcem historii. Chrześcijaństwo, być może dlatego, że powstało w multikulturalnym imperium rzymskim, od początku (a raczej: na początku) niosło wyraźne rozgraniczenie sfery sacrum i profanum. Chrześcijanie do tego stopnia dystansowali się zrazu od państwowych środków przymuszania do czegokolwiek, że do czasu edyktu Konstantyna niespecjalnie lubili słowo „religia”, bo właśnie z tymi środkami im się kojarzyło. Potem, to prawda, upoiła naszych przodków fatalna wizja Christianitas. Ale po, bagatela, kilkunastu wiekach przyszło im przypomnieć sobie, że w świecie, w którym żyją pospołu ludzie wierzący i niewierzący, istnieje sfera dóbr doczesnych – państwo, wspólna kultura – będących słusznie przedmiotem troski jednych i drugich. Nie wszystko musi być poświęcone, żebym to cenił.

W Polsce ta świadomość istnienia pozytywnej laicyzacji – jasno wyrażona w konstytucji duszpasterskiej „Gaudium et spes” z grudnia 1965 roku – jest przytłumiona przez wypadki historyczne. Najpierw, niezależnie od tego, jaka była polityka papiestwa, rzymski katolicyzm był czynnikiem sprzyjającym narodowej odrębności w zaborze rosyjskim i pruskim. Po 1918 roku Kościół stał się, nolens volens, siłą państwowotwórczą. Po kolejnej wielkiej wojnie, w warunkach komunistycznych, znów okazał się elementem identyfikującym wspólnotę przeciwko nieakceptowanej władzy. Kiedy umarł prymas Wyszyński (o skłonnościach endekoidalnych, ale i przenikliwym umyśle politycznym, który by zapewne ostrzegał go przed formułowaniem za daleko idących roszczeń) zaczęło wśród hierarchów narastać przekonanie, że za te lata oporu należy się naszej instytucji nagroda: wyróżnione miejsce w odzyskanym państwie. Nie był to dobry pomysł.

Przelotnie (patrząc z perspektywy całości dziejów) pojawił się w latach 70. interesujący modus vivendi, którego ostatnim przejawem była preambuła do Konstytucji, opracowana przez Tadeusza Mazowieckiego: „wszyscy obywatele Rzeczypospolitej, zarówno wierzący w Boga będącego źródłem prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna, jak i nie podzielający tej wiary, a te uniwersalne wartości wywodzący z innych źródeł…”. W tym sposobie myślenia zakładano – zgodnie z umiarkowaną koncepcją laicyzacyjną – że istnieje pewien zestaw zasad etycznych, podzielanych przez wspólnotę narodową, a różnice pojawiają się dopiero w sposobie ich uzasadniania. Ale znamienne, że w 1997 roku dla wielu katolików było to ZA MAŁO, gdy dla wielu ateistów było to ZA WIELE. Jako reakcja na ewidentnie roszczeniową koncepcję Kościoła, rodziły się podstawy agresywnej laicyzacji, którą od zwykłej laicyzacji odróżniam.

3.

Co rozumiem przez „agresywną laicyzację”? Jest to radykalne rozumienie bliskiego mi (!) hasła prywatyzacji religii. Wyraża się dziś ono w przekonaniu, że religia winna być dla człowieka wierzącego sprawą nie tyle prywatną, ile intymną. Charakterystyczny – nawet dość zabawny, choć, jak to bywa z dowcipami, nie bardzo smaczny – był mem, który szerowano na FB z wielkim entuzjazmem: przypisywane pewnej brytyjskiej aktorce porównanie religii z… penisem, że niby nie ma nic złego w tym, że go posiadasz, pod warunkiem, że go publicznie nie okazujesz. W epoce, która wstyd, jako efekt tresury w warunkach przemocy symbolicznej, ma za zło, człowiek wierzący dowiaduje się ze zdziwieniem, że zdaniem jego przyjaciół ateistów ma się swojej wiary wstydzić. Oczywiście, że ten postulat ma charakter reaktywny: skoro od wielu katolików ateista słyszał tyle razy, że jest człowiekiem gorszym, moralnie ułomnym, nie trzeba było dużo czasu, żeby zrobił to, co najprostsze, czyli się odwinął. To jest debata (?) na poziomie piaskownicy: „a tobie gil leci z nosa! – Nie, to tobie gil leci z nosa”.

Przykłady można mnożyć, sięgnę po kilka z ostatnich dni. Ktoś pisze z oburzeniem, że będzie odprawiona msza za duszę Jadwigi Unrużanki, wdowy po Stanisławie Ignacym Witkiewiczu – co traktuje jako kolejne przejaw katolskiej uzurpacji, bo Witkacy był niewierzący (nb wdowa chyba nie, ale to okazuje się nieistotne). Przyznaję, że zachwycony w młodości Witkacym wiele razy modliłem się za jego duszę (nie wdowy) i ani mi do głowy przyszło, że jest w tym geście cokolwiek innego, niż wdzięczność – i nadzieja, że Bóg wierzy w wielkich artystów, nawet jeśli oni nie wierzą w Niego. Odpowiedź: „ale robiłeś to prywatnie” to oczywisty powrót do wspomnianej koncepcji penisa.

Umarł biskup Tadeusz Pieronek. I oto jeden z internautów pozwala sobie na komentarz (przywołuję z pamięci): „O co tyle hałasu, skoro tylko jeden?”. Jestem dziwnie spokojny, że poza tym piętnuje prawicową mowę nienawiści. Nie mogę teraz znaleźć odpowiedniego cytatu (FB jest pod tym względem studnią bez dna, jeśli się od razu czegoś nie skopiuje, rzecz ginie w powodzi innych), ale uderzyło mnie, że wśród wypominanych zmarłemu – w ogóle słusznie, choć niekoniecznie zaraz po śmierci – niesympatycznych wypowiedzi znalazła się także i oczywista z punktu widzenia ortodoksji. Naturalnie, można rozmaite poglądy formułować oględniej lub obcesowo, ale oczekiwanie, że biskup katolicki będzie np. chwalił życie bez ślubu, to jednak dziwactwo.

Na wszelki wypadek dodam, że szeregowy katolik winien trzymać się, jak mi się zdaje, zasady „nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni”, natomiast biskup ma prawo, a nawet obowiązek, przypominać o tym, jak wyglądają zasady. Ale to choroba, która nas toczyła już w latach 90.: w entuzjazmie dla ludzkiej wolności, który podzielam, mamy skłonność do uznawania, że tę wolność odbiera mi człowiek, który moje czyny ocenia negatywnie (mimo że nie robi nic innego, tylko stwierdza, że JEGO ZDANIEM żyję niewłaściwie). Jakby warunkiem wolności było powstrzymywanie się od wyrażania opinii, że jeden sposób życia podoba nam się bardziej, niż inny. Za trudne okazuje się zrozumienie, że można domagać się liberalizacji PRAWA i jednocześnie twierdzić, że nie wszystkie sposoby wykorzystania owego zliberalizowanego prawa są równie dobre (skądinąd nie twierdzę wcale, że śp. biskup Pieronek tak właśnie czynił).

I ostatni przykład: w okresie Bożego Narodzenia zaroiło się na FB od tryumfalnych wypowiedzi, że 25 grudnia został wyznaczony z powodów astronomicznych (najdłuższa noc), bez związku z rzeczywistym dniem narodzin Jezusa z Nazaretu, że tego dnia były wcześniej obchody narodzin Mitry, a w ogóle to w wielu religiach pojawia się motyw narodzin bohatera z dziewicy, jakby nie było to abecadło wiedzy religioznawczej, które chrześcijanin zna i w żaden sposób mu to nie przeszkadza – ale żeby to zrozumieć, trzeba o chrześcijaństwie wiedzieć odrobinę więcej, niż wynika z „Boga urojonego”. Ano właśnie, patronuje temu wszystkiemu Richard Dawkins (wybitny uczony i kiepski filozof) oraz pochodzące od niego przekonanie, że nie ma różnicy między wiarą w Chrystusa, a wiarą w latający dzbanuszek, Potwora Spaghetti i tak dalej. Jeśli nie jestem ateistą, jestem przygłupem – takim oto przesłaniem częstują mnie moi przyjaciele ateiści.

4.

Na moją alergię na tę agresywną laicyzację, to znaczy dążenie do tego, żeby ludzie wierzący wstydzili się na samą myśl, że są ludźmi wierzącymi, wpłynęły zapewne doświadczenia z dzieciństwa. Propaganda państwowa w okresie PRL była antyreligijna – z wyjątkiem lat 80., kiedy reżim Jaruzelskiego „skracał front”, bo miał większe problemy niż wiara obywateli. Ale muszę przyznać z zakłopotaniem, że takiego natężenia nienawiści do chrześcijaństwa, jakie widzę u wielu znajomych (których poza tym lubię), nie pamiętam nawet z „Trybuny Ludu” (w każdym razie z późnych lat 70.). Słyszało się, że „religia to opium dla mas”, ale jednak nie, że religie są przyczynami wszystkich (!) wojen i zbrodni (jakby Stalin, Hitler i Pol Pot byli ludźmi wierzącymi…). W latach 60. władza oburzała się na list biskupów polskich do niemieckich, ale nie twierdziła, że Kościół katolicka to organizacja zbrodnicza, którą należałoby zdelegalizować. Zdarzały się artykuły o tym, że Jezus z Nazaretu nigdy nie istniał, ale jednak nie, że wiara w Boga dowodzi braku wykształcenia i niskiego IQ. Komuniści, jak się okazuje, byli lepiej wyedukowani od dzisiejszych „nowych ateistów” i zdawali sobie sprawę, że to ostatnie zdanie bije rykoszetem w takie postaci, jak Goethe, Mickiewicz, Słowacki, Martin Buber, Czesław Miłosz… i jeszcze szereg innych.

Jeszcze raz powiem: zdaję sobie sprawę, że odpowiedzialność za te teksty, które dzisiaj produkuje się bez chwili autorefleksji, co się wypisuje, spada w znacznej części na mój Kościół. W tym sensie: doigraliśmy się, drodzy współwyznawcy, pycha kroczy przed upadkiem. Nie zmienia to faktu, że owe teksty to efekt zacietrzewienia, które uwodzi myślową tandetą, jaką z całą pewnością jest myśl religioznawcza Dawkinsa, nie wykraczająca poza przezwyciężony dawno dziewiętnastowieczny scjentyzm. A także, że – zgodnie ze smutną regułą, iż nieraz, walcząc z wrogiem, przejmujemy jego najgorsze cechy – stanowią one groteskową kopię kiepskiego (!) misjonarstwa: myśl tak jak ja, albo przepadnij.

Kościół taki, jaki widzimy w Polsce, pogrążony jest w oczywistym także dla wielu katolików kryzysie i wymaga bardzo poważnej naprawy. Kiedy ktoś go krytykuje rzeczowo, kiwam głową (ze smutkiem, ale kiwam), a czasem jeszcze to i owo dokładam od siebie. Kiedy ktoś zwierza się ze swojego ateizmu, sięgając po wyrafinowane argumenty (np. Iwana Karamazowa…), słucham uważnie. Ale kiedy ktoś robi z fenomenu wiary, z kultury, którą ta wiara wyhodowała, zbiór idiotyzmów, niegodnych uwagi, a ludzi w sutannach wyklucza z kręgu bliźnich, szanowanych jako ludzie (wyklucza nie na podstawie tego, kim jest ten czy inny duchowny, tylko dlatego, że jest duchownym!) myślę sobie: odbierasz coś, człowieku, zarówno sobie, jak mnie. Mnie – prawo do godności, bo mam inny światopogląd niż ty (gdy ja tego NIE ROBIĘ i nieraz broniłem cię przed współwyznawcami). Sobie zaś odbierasz kontakt ze znaczną częścią kulturowego dziedzictwa. Które ma wartość niezależnie od tego, czy przyjmujesz jego religijne fundamenty, czy też nie.

(obrazek ze strony wykop.pl)

Udostępnij


O mnie



  • Wiedza o tym, że „Boże Narodzenie” nie jest dniem urodzin Jezusa, tylko świętem przejętym od innych religii jest może oczywistą wiedzą dla Pana i kręgu Pana znajomych. Nie można jednak mówić, żeby była ona powszechna wśród katolików. W audycji w TOK FM, która (nad czym ubolewam) weszła na Pana miejsce, w dyskusji o świętach wszyscy wypowiadali się w duchu, że skoro to „Boże” narodzenie, to jasne, że szkoły i zakłady pracy powinny organizować wigilie w duchu religijnym, z opłatkiem, modlitwami, księdzem itd.
    I tak jak Pan uważa, że ateiści to mądrale, co w życiu poza Dawkinsem nic nie przeczytali, to chętnie usłyszę co myśli Pan na temat preferencji czytelniczych ogółu katolików.

    Co do Pieronka, rozumiem uwagi, że o zmarłych, przez czas jakiś, dobrze, albo wcale, ale nie jest prawdą, że głównym zarzutem wobec niego jest fakt bronienia instytucji małżeństwa. Był to człowiek chwalony przez środowiska liberalne za kilka krytycznych wypowiedzi o PiSie i prawicy i z tej strony przez większość znany. Istnieją jednak ludzie, którzy pamiętają jego typową dla duchowieństwa pogardę dla homoseksualistów, feministek, czy dzieci z in vitro. I typową dla tego środowiska wyrozumiałość dla księży pedofili.

    A tak poza wszystkim pisanie o „agresywnej laicyzacji” w kraju, w którym władza państwowa krąży między jedną mszą a drugą, w którym symboliczna i faktyczna władza kościoła nadal jest niesłychanie silna, w którym zwrócenie uwagi na fakt, że księża gwałcą dzieci jest porównywane do działań nazistów wobec Żydów w czasach drugiej wojny, jest dość dziwne. Wiem, że jak każdy katolik ma Pan za zadanie podążać za mistrzem, a tym samym kreować się na męczennika, ale w tym wypadku wypada to dość śmiesznie.

  • Islam w wielu kwestiach tożsamy jest z katolicyzmem. Na pierwszy plan wysuwają się tutaj państwowy charakter obu religii, ksenofobiczna hermetyczność ich światów i akceptacja dla posługiwania się przemocą w stosunku do innowierców. Innymi zbieżnościami są uświęcony charakter ich politycznych przywódców wraz ze społeczną normą oddawania im czołobitnej czci, strukturalny brak tolerancji dla opozycji i rutyna w pozbawionej skrupułów fizycznej eliminacji jej liderów. Obok wymienionych są to również ślepa, patologiczna homofobia czy wreszcie identyczny, jednoznacznie negatywny stosunek do praw kobiet i będące częścią ich kultur – kobiet powszechne dezawuowanie. Konkluzja: katolicyzm to chrześcijaństwo wynaturzone, podporządkowane nie dobru człowieka, a instytucjom państwa totalitarnego człowieka tego zniewalającego. Wynaturzenie to dotyczy również Dekalogu, którego dziesięcioro przykazań ma w wydaniu katolickim z definicji odwrócone znaczenie.

  • Jako ateista, i ktoś, kto po tylu latach słuchania Pana w Trójce widzi w Panu przyjaciela (akceptuje tu fakt, że relacja ta jest skrajnie niesymetryczna i że dla Pana jestem anonimem z sieci) bardzo czekałem na ten tekst i bardzo za niego dziękuje.

    Dostrzegając belkę w oku moich współniewyznawców, nie mogę jednak uwolnić się od pewnej myśli.

    Język którym Pan operuje różni się zasadniczo od tego, który użyli w bożonarodzeniowych homiliach biskupi Głódź, Gądecki, Nycz czy Jędraszewski. Mam nieodparte wrażenie, że wartości jakie za tymi wypowiedziami stoją są również skrajnie różne. Pana wiara w to, że promowanie przez Kościół nerwicy jako etyki seksualnej (wyrażona pare postów temu) jest przeszłością i doswiadczeniem Pana pokolenia jest -przykro mi to mówić- dość naiwna, gdyż jest to doswiadczenie zarowno moje (rocznik 1983) jak i sądząc po rozmowach które słyszę gdy czekamy z synem na autobus szkolny, kolejnego pokolenia.

    Czy nie jest może tak, że Kościół Intymny, Kościół Ludzi Otwartych, Kościół Przyzwoity w który wierzy Pan, w który wierzy mój ojciec i paru innych bliskich mi ludzi, jest nieuznawanym odłamem, z trudem tolerowaną sektą w Kościele Katolickim? I tak naprawdę pewnym ideałem, a więc i ułudą, która nigdy nie istniała?

    Trudno mi znaleźć gdzieś poza Wiėzią i Przewodnikiem Katolickim jakiś pisany ślad Kościoła Przyzwoitego. Nie dostrzegam go w pismach Karola Wojtyły (zwłaszcza w „Pamięci i Tożsamości”), nie dostrzegam w Biblii (a zwłaszcza dekalogu, tym z Ksiegi Wyjścia), trudno mi uznać Kościół Przyzwoity za oficjalny.

    Proszę wybaczyć smiałość pytania i wkraczanie w strefę intymną, ale czy nie ma Pan czasem podobnego wrazenia? I że to jest ta różnica między czajniczkiem Russela a bogiem wyznawanym przez Kościół Katolicki ktora uwiera (często agresywnych) ateistów?

    Łączę serdeczności i wyrazy wielkiego podziwu, i rozumiem jeśli nie zechce Pan na ten komentarz odpowiedzieć

  • Panie Jerzy, dziękuję za ten tekst – pokrywa się on prawie w 100% z moimi obserwacjami i intuicjami. Zawsze starałam się być otwarta, liberalna, świadoma, tolerancyjna – nie narzucać nikomu mojej religijności, nie wchodzić ludziom z butami w sumienia, orientajcę, tryb życia. Jedyne czego oczekiwałam od moich – wykształconych, oczytanych i (jak mi się zdawało) – tolerancyjnych znajomych to szacunek dla faktu, że mam potrzeby metafizyczne, jestem (na swój pokręcony sposób) religijna, próbuę bronić prawa człowieka do wierzenia w to słynne „coś więcej”. Obecnie najchętniej cytowałabym przy każdej okazji, że o Bogu przy herbacie (kawie, piwie, winie) po prostu nie rozmawiam. Czuję się jak alien/freak/skamielina – obserwowana ze zdziwieniem, dystansem i (pars pro toto) sądzona za grzechy Kościoła. Wykształcony oczytany Katolik? Katolik sympatyzujący wegetarianizmem? Mój boże – a cóż to za zwierzę? Cyba nie bardzo mam siłę zaczynać tę debatę od początku – za każdym razem gdy los rzuci mnie w nowe towarzystwo. Prywatyzacja/intymizacja religii? W dzisiejszych czasach to chyba jedyny sposóby, by nie zwariować. Piszę to ze smutkiem.

  • Ogólnie się zgadzam co do tolerancji, natomiast jako ateiście trudno mi się pogodzić ze zrównaniem nieuznania wiary za coś wartościowego w sobie samej z nieuznaniem znaczenia religii i wiary dla kultury, czy kraju czy ludzkości ogólnie wziętej. Osobiście uważam wiarę w świat nadprzyrodzony za swego rodzaju ułomność. Tym niemniej, religia (głównie chrześcijańska, w tym głównie katolicka) miała olbrzymi wpływ na kształt dzisiejszej kultury i cywilizacji europejskiej – również polskiej. To w jakim stopniu był to wpływ pozytywny pozostaje tematem do dyskusji.

  • Średnio lubię zbitkę „agresywna laicyzacja”. Po pierwsze, ona mi za bardzo przypomina język aktualnej polityki, gdzie każdą kwestię wypada nazwać ostrzej niż ona na to zasługuje. Wolałbym to sformułowanie rezerwować dla opisu sytuacji rzeczywiście związanych z agresją, np. rewolucji francuskiej.

  • ODPOWIEDZI

    @PU
    1. ” chętnie usłyszę co myśli Pan na temat preferencji czytelniczych ogółu katolików” – przepraszam, ale od blisko 30 lat biję w tej materii na alarm. Powyższy tekst jest jednym z NIELICZNYCH, w których zająłem się wreszcie drugą stroną. Mówiąc nawiasem: tacy katolicy jak ja regularnie obrywają z dwóch stron.
    2. Co do biskupa Pieronka, to zgadzam się z Panem całkowicie. Chodziło mi jedynie o to, że w obecnym klimacie przestaje się odróżniać niesmaczne uwagi o betonie i kwasie solnym od wypowiedzi będących po prostu nauczaniem Kościoła.
    3. Nie kreuję się na męczennika i nie przeoczyłem licznych skandali w Kościele; przecież, u licha, nie bez powodu napisałem o tym, że instytucja jest pogrążona w głębokim kryzysie. Zbulwersowany, zgorszony, krytykuję swój Kościół nie od wczoraj, na co dowody są nawet w tym blogu. Ja nawet w jakiejś mierze rozumiem psychologiczny mechanizm, sprawiający, że ludzie piszą w internecie, co piszą. Ale szkody, jakie z tego powstają, są tak duże, że postanowiłem się im przeciwstawić. Skądinąd wiele ich postulatów dotyczących instytucji uważam za słuszne, ale już niedługo nie będę w stanie tego publicznie przyznać, zrażony arogancją i ignorancją tych, którzy mogliby w takich katolikach, jak ja, widzieć sojuszników, ale – świadomie lub nie – obrażają także nas i to, co jest dla nas ważne.

    @ Agnieszka Koenig
    Zastanawiam się, jak NIEAGRESYWNIE odpowiedzieć na Pani wpis. Może tak: moim zdaniem się Pani myli. Nie jest prawdą, że Kościół akceptuje przemoc w stosunku do innowierców; nie jest prawdą, że z założenia jest religią państwową (choć apetyty polskiego Episkopatu po 1989, o czym wspominałem, zmierzały niewątpliwie w tę stronę); nie jest prawdą, że można mu jako całości przypisać ksenofobię; nie bardzo rozumiem, co Pani ma na myśli fizyczną eliminację liderów opozycji (czy prymas Polak, albo nawet o. Tadeusz Rydzyk, ma jakieś „szwadrony śmierci”? Albo papież Franciszek, czy znacznie mniej przeze mnie lubiany Benedykt XVI?). Krótko mówiąc: Pani wizja jest mieszanką faktów z historii (owszem, osiemset lat temu były krucjaty), absolutyzowaniem zjawisk lokalnych (owszem, niektórych księży można złapać na wypowiedziach ksenofobicznych), a porównanie z islamem, zwłaszcza dzisiaj… cóż, wydaje się właśnie przejawem zacietrzewienia, które zbyt łatwo byłoby ośmieszyć, żebym w tym punkcie nie postawił grzecznie kropki.

    @ Mateusz
    Bardzo dziękuję za ten wpis. Tak, czasem łapię się na wątpliwości, którą Pan sugeruje, choć akurat Biblii bym w to nie mieszał (historyczny rozwój myśli religijnej Izraela, a jeśli ktoś woli: duchowa edukacja Izraela jako Narodu Wybranego, pozwala spojrzeć na Stary Testament nie tylko z perspektywy najokrutniejszych epizodów z Księgi Wyjścia czy „psalmów złorzeczących). Moja mantra, którą odpycham tę wątpliwość, brzmi mniej więcej tak: św. Franciszek z Asyżu, bł. Pier Giorgio Frassati, Jan XXIII, ks. prof. Józef Tischner, s. Małgorzata Chmielewska, ks. prof. Tomas Halik, ks. prof. Alfred Wierzbicki, Jean Maritain i jego pismo „Esprit”, ks. Wacław Korniłowicz i Laski, arcybiskup Grzegorz Ryś, śp. arcybiskup Józef Życiński, kręgi wymienionych przez Pana czasopism, papież Franciszek… Nie jest tego tak mało, bo listę można przedłużyć (ogranicza ją miejsce tutaj, ale i moja niewiedza).

    @ Takatam
    Dziękuję za wsparcie. Myślę podobnie (choć, uczciwie przyznaję, nie jestem wegetarianinem).

    @Szymon Cygielski
    Cóż, pozostanę w takim razie ułomny. Problem polega na tym, że z perspektywy człowieka wierzącego człowiek niewierzący… także czegoś nie widzi. Pytanie brzmi, czy skoro obaj mamy takie wrażenie, nie warto go stłumić (z grzeczności, ale także w przekonaniu, że ta symetria podważa przekonania obu stron!). Może wtedy otworzy się jakaś inna perspektywa. Ale żeby tego chcieć, trzeba zakwestionować swoją. Pisałem już tutaj chyba o tym, że głębsza różnica niż ludzi wierzących i ateistów dzieli tych, którzy są pewnie swego i tych, którzy zdają sobie sprawę, że ich światopogląd jest efektem wyboru w obliczu bardzo wielu słusznych wątpliwości.

    @pk
    Jak pisałem na FB (a tam się Pan ze mną zgodził), dla Pańskiego przykładu rezerwowałbym termin „mordercza laicyzacja”.

    Pozdrowienia dla wszystkich Państwa.
    JS

  • Grzeczność zależy od sytuacji. Nie narzucam się ze swoimi poglądami przypadkowym ludziom na ulicy, ale jeśli ktoś pyta, nie widzę powodu by unikać odpowiedzi. Co do pewności poglądów: Nie widzę tego jako kwestii czarno-białej. Jest się albo „bardzo pewnym” albo „prawie pewnym”, ale rzadko spotykałem ludzi „100% pewnych” swoich poglądów, i zwykle nie byli to ludzie specjalnie ciekawi.
    Tym niemniej, zważając na brak potrzeby istnienia Boga do wytłumaczenia większości otaczających nas zjawisk, i równowartości obu pozycji w tłumaczeniu tych, których nauka do końca jeszcze nie jest w stanie wyjaśnić, nie mogę się zgodzić z tym, że nie można wartościować obu światopoglądów wobec siebie nawzajem. I oprócz sytuacji, kiedy chcemy po prostu oszczędzić czyjeś uczucia, nie widzę powodu, żeby chować się ze swoimi opiniami na ten temat, oczywiście z wzajemnością dla myślących inaczej. Jeśli to powoduje poczucie wstydu u innych, nie widzę w tym mojej winy.

  • A ja dziękuję Panu za ten wpis. Głosy tzw. ateistów są coraz bardziej natarczywe, coraz bardziej agresywne i – co za tym idzie – coraz płytsze i coraz bardziej nonsensowne. Pański artykuł przemyślę, na pewno da mi materiał do mądrzejszego bronienia się przed atakami.

  • Dzień dobry,
    jeśli miałby Pan jeszcze chwilę, chciałabym spytać o jedną rzecz. Chodzi mi o Pana zdanie, zawierające słowa: „skoro od wielu katolików ateista słyszał tyle razy, że jest człowiekiem gorszym, moralnie ułomnym…”. Czy napawdę takie zjawisko zachodziło/zachodzi?
    Pomijam tu np. anonimowych internetowych idiotów (zawsze znajdą się jacyś gotowi zmieszać z błotem każdego), chodzi mi o „normalnych” ludzi, np. takich, których spotyka się w pracy, często z wyższym wykształceniem. Bo ja nie spotkałam wierzących mówiacych tak jak Pan to napisał o ateistach, za to spotkałam ludzi obojętnych religijnie lub z alergią na religię, wyrażających się z pogardą, szyderstwem itp. o wierzących.
    Czy to naprawdę jest tak, jak Pan pisze?
    Pozdrawiam

  • „Oczywiście jest to miejsce bardzo szczególnych obserwacji socjologicznych: próbka jest przesunięta w stronę ludzi raczej młodych niż starych, raczej z większych miast, niż z miasteczek i wsi, na dodatek stanowi ten wycinek społeczeństwa, na który składają się dusze jakoś pokrewne obserwatorowi (np. jego znajomi z facebooka) – słowem: statystyk ma prawo wzruszyć ramionami.” – pozwolę sobie do Pana niestatystycznych obserwacji dorzucić swoje niestatystyczne obserwacje, które są jednak inne. Pracuję w firmie informatycznej w wielkim mieście. Z Pana punktu widzenia prawdopodobnie ok. 50 pracowników można określić jako ludzi bardzo młodych, z 2 wyjątkami poniżej 35 lat. Ciekawym spostrzeżeniem może być fakt, że choć posiadamy konto FB, jest ono prawie nieużywane, więc moje doświadczenia na linii katolicy-ateiści są raczej osobiste (może stąd większy szcunek i mniej emocji). Nie zauważyłam żadnych zachowań, które można nazwać laicyzają, oczekiwaniem od katolików wstydu za swoją wiarę. W każdy pierwszy piątek miesiąca po południu mieliśmy spotkanie, luźne, ale obowiązkowe na temat mijającego miesiąca w firmie. W pewnym momencie kolega chciał z córką chodzić na msze pierwszopiątkowe, poprosił o zmianę terminu na inny piątek, co spotkało się z akceptacją. Innym razem gdy w piątek zamawialiśmy pizzę, kolega, z którym byłam w „w parze”, od razu zaproponował wegetariańską. Zdarzają się wypowiedzi typu: „Nie chcę, aby ktoś (Kościół) mówił mi jak mam żyć, oceniał mnie itp.”, jednak nigdy nie zdarzyło się, aby ktoś chciał mnie zranić, czy laicyzować.

  • Jaka jest różnica między ateistą a antyteistą? Czy nie warto wyraźnie zaznaczyć, kto tak na prawdę jest „agresywny”? Czy mowa o wszystkich niewierzących (generalizując)? Choć to trochę, jakby powiedzieć, że wszyscy katolicy to homofoby…
    Osobiście nie chciał bym, by ateiści stawali się antytestami!
    Zauważam ogromny kryzys tożsamości i to prawie w każdej sferze życia… Od bycia mężczyzną czy kobietą, ojcem czy matką, wierzącym czy niewierzącym… Mam nadzieję, że to tylko chwilowe.
    Czy powinien Pan lub inni wierzący wstydzić się swojej wiary przez to, że paru antyteistów taką reakcję próbuje wywołać? Wiara jest po to by dawać siłę. Należy być z niej dumnym! Jeżeli jest inaczej to nie przez „niewierzących”…

  • Z całym szacunkiem i sympatią, są to utyskiwania pokrewne tym, gdyby biały plantator z Południa narzekał na „agresywną murzynizację” USA. Tak czy inaczej, Szczęśliwego Nowego!

  • Szanowny Panie Jerzy,

    przeczytałem Pański tekst gdy tylko się pojawił na stronie Więzi, z ogromnym szacunkiem i czymś w rodzaju satysfakcji, że taki głos się wreszcie pojawił, i to właśnie w tym miejscu. Pomyślałem, iż jest on tyleż potrzebny co oczywisty, i trudno będzie z nim dyskutować nie kompromitując się.

    Jednak po przeczytaniu iluś tam narosłych wokoło komentarzy i dyskusji zacząłem mieć wątpliwości, na ile zupełną ma Pan rację, gdy domaga się Pan intelektualnego szacunku dla wiary chrześcijańskiej i oburza się na prymitywne ataki jak żywcem wyjęte z XIX-wiecznego topornego scjentyzmu. Szczerze się obawiam, że naukowa niefalsyfikowalność i wewnętrzna niesprzeczność naszych przekonań – a tym dysponujemy, gdy idzie o twarde argumenty – to za mało, by zabraniać ludziom uważać wiary za chorobę psychiczną, a dogmatów za stek „piramidalnych bzdur, akceptowalnych w najlepszym razie jako pewne metafory”. To zresztą nic chyba dla nas nowego, by przypomnieć słowa o „głupstwie dla pogan” i przygodę św. Pawła na areopagu.
    Logika to naprawdę nie wszystko – proszę wybaczyć truizm. Argumenty przeciw prymitywnemu scjentyzmowi mogły być skuteczne w świecie ludzi, którzy zachowali jeszcze pokaźne pozostałości chrześcijaństwa w formach życia czy kategoriach pojmowania rzeczywistości. Dla mentalności dzisiejszej kultury zachodniej, balansującej między biegunami tępego konsumpcjonizmu a rozbuchanego, quasi-prometejskiego indywidualizmu samostanowiących jednostek, odżegnujących się od wszelkich więzi, uwarunkowań i tożsamości, których nie zaakceptowały własną, suwerenną decyzją, kategorie chrześcijaństwa, jeśli nie wyniesione z domu rodzinnego (co będzie coraz rzadsze) lub innej silnej wspólnoty, będą coraz bardziej z gruntu obce, jak chociażby – by nie szukać daleko – hańbiący rzekomo godność jednostki obraz prowadzonych przez pasterza owiec. Wydaje się zresztą, iż samo pojęcie tego co ponad-doczesne i ponadzmysłowe staje się coraz mniej komukolwiek i do czegokolwiek potrzebne – pod tym względem jesteśmy w gorszej sytuacji niż chrześcijanie z pierwszych wieków.
    Siła Pańskiego argumentu „z autorytetów” Goethego, Mickiewicza itd. jest niestety pozorna. Szanujemy starożytnych Greków myśląc co myślimy o ich wierzeniach, czy też, ściślej, ujmując je jako zneutralizowany obiekt kulturalny. Spora część ludzi wydaje się uważać, że czas już najwyższy, by zacząć tak samo traktować europejską przeszłość chrześcijańską. Św. Tomasza z Akwinu za mojej bytności na filozofii UW (dobre kilkanaście lat temu) szanowały nawet niedobitki wojującego marksizmu, jeśli akurat zajmowały się logiką, dobrotliwie tłumacząc iż „podejmował takie problemy, jakimi się w tamtych czasach zajmowano”. Krótko mówiąc, Pańskie stanowisko będzie wiążące dla osób, dla których wymienieni (i inni) twórcy mają jakiekolwiek znacznie (tu odpada większość) oraz stanowią partnerów w żywej rozmowie o kwestiach wiary, a nie zneutralizowane obiekty zainteresowania intelektualnego, historycznego czy estetycznego (tu odpada większość tych co pozostali). Garstka szlachetna i doborowa (pisze to bez ironii, sam ufam iż choć częściowo się tu zaliczam), lecz tylko garstka.

    łączę noworoczne serdeczności,
    Jakub

  • Szanowny Panie Jerzy, co sądzi Pan o nazywaniu przez wierzących „osobistym wrogiem Pana Boga i Kościoła” każdego, kto ma inne inne zdanie, kto chce innego rodzaju obecności chrześcijaństwa w przestrzeni publicznej? Ostatni przykład- Pan Terlikowski w Rzeczpospolitej nazywa tak osoby, z którymi ma inne zdanie na temat sposobu obchodzenia Świąt Bożego Narodzenia w miejscu pracy. Weźmy pod uwagę to, że Rzeczpospolita to gazeta poważna, umiarkowana , opiniotwórcza, nie żadne tam czasopismo oszołomów religijnych. Weźmy pod uwagę to, że w gronie osób wierzących, bycie osobistym wrogiem PB i K jest zupełną dyskredytacją, jest postawieniem poza nawiasem ludzi godnych szacunku i dobrego imienia. Tym sloganem często posługują się hierarchowie, gdy chcą pokazać swój negatywny stosunek do adwersarzy. Weźmy pod uwagę też to, że społeczność katolicka to grupa , gdzie głos autorytetu, zwłaszcza duchownego, ma duże znaczenie i mocno wpływa na poglądy „dołów”. Jakoś nie słyszę , aby ktokolwiek potępił tę skandaliczną wypowiedź Terlikowskiego, jedną z wielu, która kształtuje poglądy katolików. To, o czym Pan mówi w swoim artykule jest spodziewaną reakcją na taką właśnie dyskryminację osób o liberalnych poglądach przez katolików.

  • Mam dość trudne pytanie: jak się ma wiara do takich dyscyplin wiedzy jak biologia czy geologia? Jest to bardzo ważne, czy świat został stworzony 4 października 5779 lat temu, czy formował się i ewoluował od Wielkiego Wybuchu. Czy człowiek powstał w wyniku ewolucji czy jest potomkiem Adama i Ewy, którzy mieli.. dwóch synów. Skoro świat został stworzony taki jaki jest to może nie ma sensu wysilać się w ochronie klimatu?

  • JESZCZE KILKA ODPOWIEDZI

    @Agnieszka
    Tak, niestety, zdarza się i to nawet podczas kazań, sugestia, że skoro moralność w ateizmie nie jest osadzona w fundamencie istnienia, ale wnoszona przez człowieka (w wielu odmianach ateizmu – prawda), to człowiek niewierzący nie ma motywacji, żeby w chwili próby trzymać się jakichś zasad moralnych (nieprawda i to z gatunku nonsensownych). Pisałem o tym więcej w jednym z tekstów ze zbioru „Co Bóg zrobił szympansom?”. Nb ta sugestia w nieco zmodyfikowanej wersji pojawia się także w polemikach „między nami katolikami”: katolicy tradycyjni zarzucają progresistom, jakoby ci „zmiękczali” wymagania religii i przez to byli ludźmi bez kręgosłupa moralnego. Naprawdę w niejednej sprawie mam poczucie, że jadę na jednym wózku z braćmi ateistami, choć w dyskusji pod tym tekstem wyraźnie poczułem, jak mnie z tego wózka chcą zrzucić…

    @Marta Ewa
    Cieszę się z Pani pozytywnych doświadczeń. Ja agresji doświadczam sporo w internecie – to zresztą generalnie miejsce „agresjogenne” – ale przyznam, że nawet w Trójce zdarzyło mi się usłyszeć zdumiewającą zaczepkę z okazji… Środy Popielcowej (a doprawdy nie wydaje mi się, żebym dał powód). Bywa, jak się okazuje, tak i tak.

    @Michał
    Nie wydaje mi się, żebym sugerował, że wszyscy ateiści są agresywni. Choć z reakcji na mój tekst, zwłaszcza, paradoksalnie, w komentarzach na stronie „Więzi”, mógłbym ułożyć antologię wypowiedzi doprawdy szokujących. Ale oczywiście, że żadnych wielkich kwantyfikatorów nie należy używać; mówiąc nawiasem, także wobec katolików, a nasłuchałem się przez ostatni tydzień za moich współwyznawców, oj, nasłuchałem…

    @ Anna
    O nazywaniu każdego myślącego inaczej „osobistym nieprzyjacielem Pana Boga i Kościoła” źle sądzę. Wręcz: jak najgorzej. Co do Tomasza Terlikowskiego, to znając go osobiście mogę powiedzieć tyle tylko, że po audycji, którą prowadziłem w Trójce z jego udziałem, przez dobrą dobę miałem poważne wątpliwości, czy jestem katolikiem. Zdaję sobie sprawę, że formalnie należymy do tej samej wspólnoty, ale… pisałem już chyba o tym, że odczuwam jako znacznie głębszy podział na tych, którzy swoje poglądy formułują z wahaniem, pełni wątpliwości, i na tych, którzy do swoich przekonań nie mają wątpliwości, niż przyjęty powszechnie podział na wierzących i niewierzących.

    @ Michał
    Pańskie pytanie nie jest trudne, ponieważ wśród prawd wiary nie ma daty stworzenia świata 🙂 Początek Księgi Rodzaju (hymn o stworzeniu świata) nie jest wykładem z kosmologii ani biologii. Wprawdzie istnieją fundamentalistyczne grupy (głównie protestanckie zresztą, choć i katolickie się zdarzają), które nie mogą się z tym pogodzić, ale teoria ewolucji nie jest sprzeczna z poważnie rozumianą myślą religijną (bywali zresztą myśliciele, próbujący je powiązać, vide Teilhard de Chardin; inni, do których mi bliżej, uważają, że religia i nauka używają innych języków, odnoszą się do rozmaitych aspektów rzeczywistości i nie ma między nimi punktów stycznych, w gruncie rzeczy). A już zupełnie z Biblii nie wynika, że człowiek ma się nie troszczyć o świat, przeciwnie; tak krytycznie przywoływane polecenie „czyńcie sobie Ziemię poddaną” sugeruje raczej, że właśnie należy się Ziemią zajmować. Encyklikę na ten temat napisał papież Franciszek (pt. Laudato Si, 2015).

    Ukłony dla wszystkich Państwa –
    JS

  • Panie Jerzy, Redaktorze, dyskusji z którym – jak pisała ogniś jedna z czytelniczek bloga – tak bardzo brakuje na *jakichkolwiek* falach radiowych:

    Zgadzam się z Panem, iż poziom wypowiedzi „neofitów” ateizmu jest, dość często, żenujący (nie odbiegając od poziomu argumentacji wyznawców z nurtu zbliżonego wspomnianemu p. Terlikowskiemu). W ogóle, mam wraenie, iż poziom agresji jest wprost proporcjonalny do „płytkości” własnych przekonań. Wszak, cóż ma większy potencjał do generowania agresji, niż wewnętrzna „hybotliwość” podstaw własnej, tożsamości; fundamentów swojego etycznego „ja”?

    Tyczy się to obu „stron” – widać wyraźnie, iż ma miejsce zarówno wśród „neofitów” ateizmu, jak i wyznawców z kręgów „paleoprawicy”; objawia się również łatwością i częstotliwością „nawróceń” w tych środowiskach (w obie strony – równie miałkie wydaje się nagłe „ureligijnienie” płytkiego ateisty, co zlaicyzowanie „obrzędowego” wyznawcy).

    W ogóle, polski podział na katolików i ateistów kompletnie mnie nie przekonuje – to trochę tak, jakby w polityce istnieli tylko nacjonaliści i marksiści (proszę wybaczyć kłopotliwość porównania). Może wynika to z faktu, iż o nurtach filozoficzno-przekonaniowych w stylu panteizmu czy agnostyki większość ludzi w ogóle nie słyszała, a „szufladki” narodowego katolicyzmu czy kompletnego ateizmu są dobrze widoczne i szeroko otwarte, łatwo więc w nie „wskoczyć”, bez żadnego wysiłku związanego z głębszymi przemyśleniami czy jakimkolwiek obyciem filozoficznym?

    Niezależnie od powyższego, pozwolę sobie wejść w rolę „adwokata diabła” (!), ewentualnie mediatora pomiędzy irytującymi ateistami a Szanownym Gospodarzem. Mianowicie, mam *wrażenie*, iż pod prymitywną agresją i brakiem narzędzi do sensownego wyrażenia swoich tez, „agresywnym ateistom” może „chodzić” (albo, „mogłoby chodzić”, gdyby zamiast powtarzania chwytliwych haseł zdobyli się na głębsze przemyślenia) o kilka poniższych spraw:

    1. Z punktu widzenia „zewnętrznego obserwatora”, utożsamianie Kościoła z nurtem, który Pan reprezentuje, wygląda na myślenie życzeniowe. Z mojej – poza „wspólnotowej” perspektywy – Pan i osoby Panu bliskie w wierze sprawiają wrażenie ledwo i niechętnie tolerowanego przez Kościelny „mainstream” odłamu, niemalże sekty chrześcijańskiej.

    2. Nie zmienia powyższego postać papieża Franciszka – chociaż w deklaracjach i PR jest postacią bardzo sympatyczną, nie zaobserwowano, by „walnął pięścią w stół” i wprowadził w – hierarchicznej przecież – instytucji poważne zmiany. W efekcie, niesympatyczne sekcje organizacji, takie jak kościół polski, czy wspólnoty południowoamerykańskie (pomiędzy innymi) „hasają” sobie radośnie w sojuszu ołtarza z paleoprawicową koroną.

    Zresztą, jest jakaś ponura prawidłowość w tym, iż najbardziej brutalne, wręcz „mordercze” rejony świata (poza tymi, objętymi regularną wojną – mam na myśli, Amerykę środkową i południową; ale też np. południe włoch) są jednocześnie najżarliwiej „religijne”.

    2a. Nie przemawia też na korzyść „Franciszkaskiej” odnowy Kościoła fakt, iż w sprawach zależących *wyłącznie* od Watykanu (z pominięciem lokalnych – zepsutych czy nie – wspólnot) – jak kościół-mausoleum despoty Franco w Hiszpanii, działalność pewnego zakonu redemptorystów w Polsce, umizgi do „państwowego” kościoła Chińskiego (kosztem prześladowanych członków realnej wspólnoty katolickiej w Państwie Środka, czy wsparcia dla sprawy Tybetu) – Franciszek nie robi *nic*, albo działa wręcz dwuznacznie moralnie (wspomniana kwestia Chińska).

    W ogóle, można odnieść wrażenie, iż wybór Franciszka był wspaniałym zagraniem PR’owym – obecny papież świetnie prezentuje się w mediach, mówi rzeczy, które podobają się tym, których „mainstream” kościoła odpychał; jednocześnie, w samej organizacji zmienia się niewiele. Nie chcę szerzyć teorii spiskowych, ale w tym kontekście, ocieplanie stosunków z „tronem” chińskim i ochłodzenie relacji z Dalaj Lamą wydają się logicznym krokiem zimnej kalkulacji politycznej – po co wspierać przywódcę filozofii (kultura tybetańska), stanowiącej kuszącą alternatywę dla „odnowionego” katolicyzmu w świecie zachodnim, skoro – jednocześnie – można go zmarginalizować *i* uzyskać dla swojej organizacji swobodniejszy dostęp do niemal dwumiliardowego „rynku” chińskiego.

    Mówiąc krótko – Franciszek drażni nie tylko paleoprawicę, potrafi budzić sporą nieufność również u liberałów.

    3. Ciągnąć dalej wątek myślenia życzeniowego – mam wrażenie, iż Pana interpretacja braku punktów stycznych (i sprzecznych) pomiędzy światem nauki a Kościołem jest – ponownie – poglądem niemal nieuznawanego odłamu. W ogóle, Kościól lubuje się w niejasnościach, promujących „przymykanie oko” na sprzeczności własnych zasad.

    Nie trzeba się tu nawet znęcać nad dogmatami, w stylu nieomylności papieży w kwestiach związanych z ich przewodzeniem Kościołowi (bo mieli by być „natchnieni duchem świętym” – nawet, jeżeli na przestrzeni wieków podejmują w 100% sprzeczne decyzje) – dotyczy to nawet samych podstaw, jak Pismo Święte. Pan i ja wiemy, że było pisane w kontekście historyczno, odzwierciedlało czasy, i tak dalej – co nie znaczy, że jest to uznawane stanowisko organizacji „Kościół katolicki”, co najwyżej – ponownie – stanowisko niechętnie tolerowane. W każdym razie, teolog zbyt głośno głoszący takie poglądy, długo w Watykanie czy na kościelnych uczelniach miejsca nie zagrzeje, a jak się za bardzo wychyli, to i na drugim końcu świata może dostać zakac nauczania.

    4. Suma sumarum, rozdźwięk pomiędzy „pisanymi” zasadmi Kościoła, a tym, co jest tolerowane w praktyce, jest duży i zachęca do postaw mających cechy hipokryzji – „brania” z zasad religii tego, co nam się aktualnie w niej podoba i udawania, że reszta nie istnieje.

    W tej sprawie, paradoksalnie, bliższy „pisanym” zasadom kościelnym jest ruch reprezentowany przez wspomnianego p. Terlikowskiego – kościół to po prostu, „na papierze”, tak paskudna organizacja. Rzecz w tym, iż „powszechność” uzyskała przez przymykanie oka zarówno na postawy bardziej skrajne „niż rzecze pismo” (vide ruchy południowoamerykańskie), jak i – wyraźnie mniej chętnie – odłamy filozoficzne w stylu bliskich Panu.

    W efekcie, powstaje pytanie, które – w formie mniej lub bardziej grzecznej – pewnie słyszy Pan dość czesto, tj. „Czy człowiekowi przyzwoitemu przystoi firmowanie swoim „udziałem” organizacji/wspólnoty tak wątpliwej etycznie”. I pal już nawet licho fakt, że „neoateiści” jako rozwiązanie widzą tylko szufladkę ateizmu, a nie np. poczucie bycia Chrześcijaninem poza instytucją(-ami), czy wspomniany panteizm – pytanie, samo w sobie, pozostaje istotne.

    Żeby była jasność – jestem jak najdalszy od oceniania, czy jest Pan – lub Panu podobni w przekonaniach – człowiekiem przyzwoitym, pozostając w Kościele. Po pierwsze, mam pełne przekonanie, że *tak*; po drugie, staram się tylko przytoczyć powody, które mogą – świadomie lub podświadomie – powodować takie czy inne reakcje „przyjaciół ateistów”, niejako przetłumaczyć, co może je powodować. Nie zmienia to faktu, iż forma, w jakiej to robią, nie podoba mi się i się pod nią nie podpisuję.

    Pozdrawiam serdecznie, noworocznie, przepraszając za ewentualne błędy i brak korekty (pisane w łóżku, na telefonie),
    /CatLady

  • @CatLady
    Mam wrażenie, że nie do końca orientuje się Pani w kościelnym nauczaniu, czy różnych odcieniach globalnego kościoła.

    1. “Nie trzeba się tu nawet znęcać nad dogmatami, w stylu nieomylności papieży w kwestiach związanych z ich przewodzeniem Kościołowi” – nieomylność papieża jest dość ściśle zdefiniowana i dotychczas papieżom udało jej się użyć 2 razy. Papież Jan Paweł II próbował użyć tej “proregatywy” w kwestii święceń kobiet, ale pojawiły się głosy, że zasady nie zostały dochowane, ta wypowiedź mimo intencji papieża nie jest nieomylna. Wydaje się więc, że w obecnych czasach papieżom trudno ogłosić cokolwiek nieomylnego.

    2.“dotyczy to nawet samych podstaw, jak Pismo Święte. Pan i ja wiemy, że było pisane w kontekście historyczno, odzwierciedlało czasy” Już w konstytucji dogmatycznej o Objawieniu Bożym (jeden z ważniejszych dokumentów soboru watykańskiego II, rok 1965) wspominano o historyczności Pisma św.:“Musi więc komentator szukać sensu, jaki hagiograf w określonych okolicznościach, w warunkach swego czasu i swej kultury zamierzał wyrazić i rzeczywiście wyraził za pomocą rodzajów literackich, których w owym czasie używano. By zdobyć właściwe zrozumienie tego, co święty autor chciał na piśmie wyrazić, trzeba zwrócić należytą uwagę tak na owe zwyczaje, naturalne sposoby myślenia, mówienia i opowiadania, przyjęte w czasach hagiografa, jak i na sposoby, które zwykło się było stosować w owej epoce przy wzajemnym obcowaniu ludzi z sobą.”

    Na marginesie dodam, że uczestniczę w przygotowaniu dziecka do pierwszej komunii i w czasie ostatneigo spotkania ksiądz prowadzący poruszał właśnie tematy historyczności Pisma świętego – podkreślał, nie przedstawiają one dokładnie wydarzeń, ale raczej teologię, wyrażoną w języku odpowiednim dla poszczególnych grup odbiorców.

    3.“W każdym razie, teolog zbyt głośno głoszący takie poglądy, długo w Watykanie czy na kościelnych uczelniach miejsca nie zagrzeje” Nie jestem tego aż tak pewna (być może w Polsce). W książce “Jezus z Nazaretu” dość konserwatywny przecież papież Benedykt chwalił za jego pracę biblistę, księdza Johna P. Meiera za jego pracę: “To wielotomowe dzieło amerykańskiego egzegety stanowi pod wieloma względami model metody historyczno-krytycznej, w którym widać zarówno jej znaczenie, jak i granice” (m.in seria: A marginal Jew, w której jednym z poglądów autora była teza, że Jezus posiadał rodzonych braci i siostry – dzieci Maryi i Józefa).

  • @Jerzy Sosnowski: Dziękuję serdecznie za odpowiedź i za mantrę, z przyjemnością uzupełnię wykształcenie.

    @Agnieszka: Tak, jest to w moim odczuciu bardzo częste. Co gorsza, sporo wyrażeń niesprawiedliwie represjonujących ateistów tak mocno weszło do języka kościelnego i się osłuchało, że mało kto je zauważa. Taka „cywilizacja śmierci” na przykład.

    @CatLady: Dziękuję, sformułowała Pani to co próbowałem powiedzieć dużo piękniej i precyzyjniej niż ja.

  • Ateizm w wykonaniu Dawkinsa, taki pop-ateizm ubrany w „szaty żarliwej wiary”, to dla mnie – też niewierzącego – jakieś kuriozum, które mało ma wspólnego z ateizmem, poza kostiumem (i to kiepsko uszytym).

    Pan, Panie Jerzy, jest wyrafinowanym katolikiem i potrafi interpretować pismo w wieloraki sposób i zrozumieć też, że laicyzacja w dłuższej perspektywie wzmocniłaby chrześcijaństwo jakościowo. U nas niestety, jak tak słucham hierarchów – ale i też mam kontakt z kościołem od drugiej „oddolnej” strony, przez osobę bardzo wierzącą, która chce dobrego kościoła – to mam wrażenie, że nasz polski kościół przez lata „komuny” skisł. Tak się akurat złożyło, że wiele dobrych rzeczy przybyło do nas z chrześcijaństwem, że polska inteligencja jeśli tworzyła się (w swojej najlepszym wydaniu) w jakieś sferze, to była ta sfera silnie naznaczona chrześcijaństwem. Problemem naszego katolicyzmu jest to, że jego instytucjonalny rdzeń nie chce widzieć problemów w swoim łonie i konsekwencji zamykania się na nie. Wymyślają sobie urojonych wrogów zewnętrznych typu gender, typu marksizm kulturowy, typu feminizm. Wielkość chrześcijaństwa i jego sposób na długowieczność tworzyła zdolność wchłaniania różnych prądów, koncepcji i filozofii. Dzisiejsza „oświeceniowość” też ma swoje podwaliny chrześcijańskie, choćby przywołać takiego Kierkegaarda.

    Nie wiem czy jeden Boniecki i spore grono wspaniałych „świeckich katolików” (do którego grona i Pana zaliczam) zdoła wytworzyć taka iskrę, która zmieni nasza polską odmianę chrześcijaństwa, tak aby ono mogło trwać, ale walka z laicyzacją, tworzenie szeregu pojęć w celu straszenia nimi i żonglowania nimi jako argumentu-pałki na niewierzących i niepoprawnie myślących katolików na pewno przyniesie więcej szkody niż pożytku. I proszę mi uwierzyć sporo jest ateistów przychylnych katolicyzmowi i nie jest to paradoks.

  • Zasypujmy przepaść:
    „W co wierzy ten, kto nie wierzy?”- Umberto Eco i Carlo Maria Martini.

  • Sytuacja opisana w Pana tekście, który przed chwilą przeczytałem w GW nieco mnie dziwi. W moim otoczeniu (środowisko pracowników naukowych!) praktycznie nie spotykam agresywnej laicyzacji. Wręcz przeciwnie: czasami mam dość obecności kościoła zawsze i wszędzie i akceptacji przez większość tego stanu rzeczy. Z drugiej strony, sam, traktując swoją wiarę nieco „intelektualnie”, coraz mniej dziwię się opisanym przez Pana Redaktora postawom. Są one w dużej mierze wywołane przez ludzi kościoła, których postawa pozostaje w skrajnej sprzeczności z tym, czego powinni nauczać. Przykład z dnia wczorajszego: miałem kolędę. Kolejny raz przyszedł ksiądz zaproszony przez mojego proboszcza, który z parafią jest co najwyżej luźno związany. To i tak postęp, bo w ubiegłym roku był zakonnik, który przyznał się do pierwszej w życiu wizyty w moim mieście. Jak to się ma do kanonu 529 KPK? Ksiądz wyraźnie się śpieszył (mimo, że moje mieszkanie było ostatnie dzisiaj, a było dopiero lekko po 20-tej), a próba dłuższej rozmowy nie specjalnie się udała, szczególnie w zakresie odpowiedzi na kluczowe kwestie dotyczące parafii, w tym na pytanie o to, kiedy wreszcie proboszcz będzie zajmował się czymś więcej niż budową nowego kościoła i plebanii? Już Jan Paweł II i Benedykt XVI bardzo wyraźnie mówili o tym, że ksiądz powinien być przede wszystkim specjalistą od spraw wiary, a nie polityki czy budownictwa. Do tego dochodzi ewidentna hipokryzja: co niedzielę jesteśmy (parafianie) nachalnie nagabywani o konieczność coraz to większej ofiarności, a ksiądz jeździ kolejnym terenowym samochodem i wynajmuje dom (dom, nie mieszkanie) do czasu wybudowania plebanii.
    Zresztą moja sytuacja po przeprowadzce przed siedmiu laty jest kwintesencją problemów polskiego kościoła na poziomie parafialnym. Poprzedni proboszcz zamiast kazań wygłaszał skrajne tyrady polityczne (nie rezygnując z nich nawet podczas najważniejszych świąt). Było to za dużo nawet dla dość konserwatywnego biskupa i został emerytowany przed siedemdziesiątką. Pierwszy wikary jest już suspendowany za molestowanie. Drugi nie jest już księdzem przez związek z kobietą. Dla kolejnego liczyły się tylko zewnętrzne objawy obrzędów, czyli im kto dłużej klęczy pod krzyżem, tym jest lepszym człowiekiem. O aktualnym proboszczu już napisałem…
    To jest typowa Polska parafialna! Negatywny stosunek do organizacji lub/i idei wzmacnia się wraz z obserwowaniem rozdźwięku między formułowanymi zasadami a ich realizacją. Ciężko znaleźć przykład instytucji, w której rozdźwięk ten byłby większy. Jest to chyba kluczowa przyczyna „agresywnej laicyzacji”. Znanych Panu dobrze słów wielkiego księdza Józefa Tischnera o tym, kto odpowiada za utratę wiary, przytaczać chyba nie muszę…
    Pozdrawiam serdecznie

  • Jakoś nie spotkałem się z agresywną laicyzacją, za to z agresywnym katolicyzmem na każdym kroku. Przeleciał się Pan przez lata najgorszych zbrodni kościoła strasznie szybko: „Ale po, bagatela kilkunastu wiekach…”. A te wieki to inkwizycja, gdzie mordowano tysiące ludzi, a kościół dziedziczył. To podboje świata, gdzie ogniem i mieczem likwidowano całe cywilizacje dla chwały i bogactwa kościoła i bezwzględnych rządów zepsutych kościelnych hierarchów. To w Europie rządy trucizny, pomówień, szantaży w imię kościoła. Bo Od dawna, Bóg gdzieś się im zgubił. Chwali Pan Pieronka, ale w/g prawa obywatel, który pochwala zbrodnię jest przestępcą. Etycznie ktoś kto chroni przestępce jest nie do obrony.
    Co ten zachłanny, zepsuty do szpiku kości KK może zaoferować, pretekst do „ochrony” dla bratnich mafijnych organizacji? Wspólne cele — okradanie maluczkich i panowanie nad narodami, w czym rzeczywiście KK jest niedoścignionym mistrzem.
    Ten nieszczęsny dekalog powinien być dawno poprawiony, tak bardzo jest łamany i nieprzestrzegany jak Polska Konstytucja przez niezwykle dewotyczne PiS.
    Nie jestem ateistą, ale KK to instytucja obrzydliwa i coraz mniej godna polecenia.
    Z poważaniem
    Michał Kleczkowski

  • Jacek Dybek napisał:
    Zasypujmy przepaść:
    „W co wierzy ten, kto nie wierzy?”- Umberto Eco i Carlo Maria Martini.

    Ten co nie wierzy, nie wierzy – on wie

  • Dzień dobry

    Poniżej pozwolę sobie skomentować niektóre fragmenty, które zwróciły moją uwagę, w porządku „chronologicznym” wpisu.

    „To jest debata (?) na poziomie piaskownicy: „a tobie gil leci z nosa! – Nie, to tobie gil leci z nosa”.”

    Mnie jawi się to raczej tak: ateista – A tobie leci gil z nosa, widzę przecież! Wierzący – nie, to tobie leci gil z nosa, bo tak napisano w jednej książce 2000 lat temu!

    „Ano właśnie, patronuje temu wszystkiemu Richard Dawkins (wybitny uczony i kiepski filozof) oraz pochodzące od niego przekonanie, że nie ma różnicy między wiarą w Chrystusa, a wiarą w latający dzbanuszek, Potwora Spaghetti i tak dalej. Jeśli nie jestem ateistą, jestem przygłupem – takim oto przesłaniem częstują mnie moi przyjaciele ateiści.”

    Ten cytat razem z poniższym:
    „Zdarzały się artykuły o tym, że Jezus z Nazaretu nigdy nie istniał, ale jednak nie, że wiara w Boga dowodzi braku wykształcenia i niskiego IQ. Komuniści, jak się okazuje, byli lepiej wyedukowani od dzisiejszych „nowych ateistów” i zdawali sobie sprawę, że to ostatnie zdanie bije rykoszetem w takie postaci, jak Goethe, Mickiewicz, Słowacki, Martin Buber, Czesław Miłosz… i jeszcze szereg innych.”

    To najpierw wybitne postacie. Jest to argument całkowicie chybiony – żyjący w innych epokach nie zawsze mieli możliwości emancypacyjne (Kazimierz Łyszczyński!). W przeszłości ponadto nie dyskutowano o poglądzie ateistycznym jako równoprawnym (w każdym razie nie tak odważnie jak dziś) i indoktrynacja była silniejsza i właśnie o indoktrynację chodzi w ogóle. Można być wierzącym i inteligentnym – ewidentne niespójności logiczne zawarte w świętych księgach i doktrynach religijnych po prostu są pomijane z powodów psychologicznych. Przezwyciężenie poglądów wdrukowanych w dzieciństwie jest po prostu trudne intelektualnie (trzeba podjąć wysiłek zapoznania się z innymi poglądami i podjąć próbę ich zrozumienia/logicznego obalenia) i psychicznie. Wymaga uświadomienia sobie zmarnowania kawału życia bzdury z punktu widzenia ateizmu. I wiara nie przeszkadza w napisaniu „Pana Tadeusza”, bardziej w operowaniu wielkim zderzaczem hadronów albo badaniami nad środkami antykoncepcyjnymi. A choćby sfałszowanie badań nad „cudem w Sokółce” na pewno tutaj wierzącym nie pomaga.

    Teraz Dawkins – ja się zgadzam, że nie ma większych różnic między wiarą w latający dzbanuszek i Chrystusa. Poza tą, że na dzbanuszek nie powołuje się wianuszek gości w sukienkach domagając się ofiar różnego rodzaju (ofiar godności poprzez czołobitność, ofiar materialnych, ofiar naszego czasu na uroczystościach i innych) i próbujących nie argumentami, lecz ex catherda mówić nam (wszystkim nam, także niewierzącym) jak żyć. Na youtube oglądałem wywiad z Dawkinsem na temat islamu. Zapytany o równoważność wiary w boga i wróżki odpowiedział: „Dowody na oba są równie kiepskie.” Ktoś się może obruszyć – przecież w Biblii są zasady moralne! Cóż, proponuję najpierw przeczytać całą Biblię, a po wtóre – zasady te jakoś nie przeszkadzały w przeszłości torturować i mordować innych (Kazimierz Łyszczyński znów! ale i inni). Moralność jest wynikiem naszej (ludzkości) ewolucji intelektualno – etycznej, a nie oparcia się na niezmiennych odwiecznych normach. Owszem, częściowo zapewne ta ewolucja ma charakter reinterpretacji norm religijnych, ale tej też dokonuje ludzki rozum, a nie spada ona z nieba. Niewolnictwo sankcjonowane państwowo zakończyli ludzie, a nie mityczno-historyczni mężczyźni chodzący po wodzie albo latający na magicznym koniu albo obłok nakazujący obcinać napletki. Tak też rozumiem myśl Dawkinsa i nie pojmuję, co w tym tandetnego.

    „Słyszało się, że „religia to opium dla mas”, ale jednak nie, że religie są przyczynami wszystkich (!) wojen i zbrodni (jakby Stalin, Hitler i Pol Pot byli ludźmi wierzącymi…).”

    Hitler przecież był katolikiem. Sam tak o sobie mówił. Do tego biskupi w Niemczech zamawiali pięć piw bardzo często (polecam wujka google), ale przynajmniej armia niemiecka mordowała w imię ateizmu, czego dowodzi „Gott mit uns” na pasach. Ale tak w ogóle żaden z tych zbrodniarzy nie działał motywowany antyreligijnością. Wręcz przeciwnie – motywowała ich ich własna „religia” – tj. idea rozumiana w sposób dogmatyczny, nieprzyjmujący możliwości dyskusji. Zupełnie jak katolicyzm na przykład (islam też i inne religie też) przez całe wieki. „Dzisiejszy” ateizm natomiast (ten reprezentowany przez Dawkinsa) postuluje posługiwanie się rozumem, a nie dogmatem, w rozwiązywaniu problemów ludzkości, tych większych i tych mniejszych. A to oznacza, że nie oddajemy działki pod kościół za 1%, tylko sprzedajemy za 100% i budujemy za to przedszkole, albo w ogóle na działce budujemy przedszkole. I nie wycinamy puszczy, bo w książce napisał ktoś „Czyńcie sobie Ziemię poddaną”. I nie płacimy katechetom, tylko np. kupujemy za to komputery do szkół. I jeszcze nie dopuszczamy do nauczania podręczników wychowania do życia w rodzinie podających, że prezerwatywy szkodzą (tu właśnie Kościół dostaje rykoszetem, bo dolną połowę ciała bardzo lubi, tj. jest to obecnie główny obiekt jego nauczania). I wreszcie nie pytamy się specjalnie biskupa, czy mu się podoba nowe prawo (jak mu się nie podoba, to niech np. pisze petycję jak każdy obywatel).

    I taką agresywną laicyzację w pełni popieram całym moim rozumem i wolą.

  • Szanowny Panie,
    Pisze do Pana nie jako katolik ani ateista, ale ktoś pomiędzy. A zatem:
    1. Dla mnie agresywna laicyzacja polega na powstrzymaniu Kościoła Katolickiego przed agresywną religijną indoktrynacją. Tzn.:
    – faktycznym zmuszaniu dzieci do uczestnictwa w lekcjach religii (lekcje w środku zajęć, rekolekcje zamiast lekcji a nie po, ocena z religii wliczana do średniej)
    – wywieraniu presji na politykach do umieszczania w prawie cywilnym zakazów które powinny obowiązywać tylko wierzących (zakaz małżeństw homoseksualnych, zakaz związków partnerskich, zakaz aborcji na życzenie, ograniczenia w stosowaniu in-vitro itp.)
    Jeżeli uważa Pan, że w/w działania Kościoła są słuszne i uzasadnione, chętnie wysłucham argumentacji. Tylko proszę o rzeczowe, a nie emocjonalno/religijne argumenty. Żadne – bo taka jest nasza tradycja, kultura itp.

    2. Dlaczego wierzący leczą się u lekarzy? Czyżby nie wierzyli w moc modlitwy?

    3. Kościół jest, według mnie, efemerydą, która przybiera różne postacie, w zależności od tego jak jej wygodnie:
    – jest instytucją dla relacji z administracją państwową (urzedy, sądy itp.),
    – jest zgromadzeniem wiernych, jak zachęca do przyłączenia się
    – Nie jest niczym, jeżeli trzeba wyrazić jasne stanowisko. Czy zauważył Pan, że nie ma czegoś takiego jak „stanowisko kościoła”? Bo zawsze jest to stanowisko „pojedynczego księdza, episkopatu, papieża, kardynała” itp.
    Dlatego istnieje już 2000 lat bo tak trudno jest z nim polemizować – każdy argument trafia w próżnię.

    3. Jedyną stałą rzeczą w kościele – mogło by się wydawać – są dogmaty. A jednak nie! Widział ktoś listę dogmatów? Bo ja nie.

    4. Pismo Święte. Tak napisane, że można tam znaleźć wszystko. Jedne rzeczy należy czytać dosłownie, inne są tylko przenośnią.. tylko nie wiadomo które są które. A ten co mówi które jak należy czytać skąd to wie? I dlaczego co jakiś czas zmienia zdanie?

    5. I wreszcie najważniejsze – przyzna Pan, że czasem Kościół zmienia zdanie. Zatem można przyjąć, że kiedyś może (nie musi!) zmienić zdanie w sprawie in-vitro, aborcji, homoseksualizmu itd. Dlaczego zatem otwarcie nie powie „dzisiaj uważamy tak, ale kiedyś może zmienimy zdanie”?

    Przepraszam za emocjonalny ton, ale Kościele Katolickim pisać inaczej nie sposób

  • @MartaEwa
    Rzecz w tym, że na każdy z przytoczonych przez Panią przykładów – czy to wypowiedzi, decyzji soborowych, czy praktykujących teologów – zwolennik „paleoprawicowego” kościoła znajdzie taką samą ilość „wiążących” decyzji i przykładów dokładnie przeciwnych. Co gorsza, *również* będzie miał rację (na marginesie, z niektórymi z takich „wykluczonych” za zbytnią „postępowość” teologów miał okazję – w ciągu minionych lat – rozmawiać czy to Gospodarz, czy jego wspaniały Kolega, Dariusz Bugalski).

    W pewnym sensie, jest w tym pokręcona logika – „w mętnej wodzie…” i tak dalej. W teorii, w ten sposób można utrzymywać różne odłamy „zadowolone”, albo przynajmniej pewne swojej racji, bez wyraźnych ciągot do wykonania akcji „fork the project” (podziału) – klasyczne „dziel i rządź”. Każdemu wydaje się, że to jego wizja Kościoła finalnie „zwycięży” – z pomocą ducha świętego, a jakże.

    Problem (dla kościoła) w tym, iż – jak zauważył jeden z komentujących – kościół „trzyma się” jeszcze, wbrew obiegowej opinii, nie dzięki konserwatyzmowi, lecz właśnie dzięki (w sumie największej, ze wszystkich religii, a już na pewno głównych odmian chrześcijańskich – patrz porównanie z prawosławiem) otwartości na zmiany. Tymczasem, owa historyczna otwartość na reformy (nawet, jeżeli czasem wymuszona – patrz, nomen omen, reformacja) została ostatnio zastąpiona przez „bierzcie, co chcecie i wyznawajcie po swojemu, byle pod wspólnym szyldem i finanse mają się zgadzać”.

    Dla mnie – jako człowieka rozumiejącego *także* zakres korzyści, jaki na obraz świata wywarł wpływ judeochrześcijaństwa, ale (z wyboru, zarówno z pobudek moralnych, jak i filozoficznych) pozostającego poza Kościołem – jest to raczej ciekawostka obserwacyjna, politologiczna (bo kościół, przynajmniej od czasu przyjęcia go jako oficjalną religię rzymską, widzę jako organizację wyraźnie polityczną) – nie problem osobisty.

    Powyższe, dokłada się pewnie do brauk „żarliwych” emocji w tej sprawie, tudzież potrzeby „nawracania” na moje przekonania. Czego (braku potrzeby, nie braku żarliwości) Państwu i sobie życzę,
    /CatLady

  • W odpowiedzi na komentarz A.Leszczyńskiego na KP
    http://krytykapolityczna.pl/kraj/do-kochanych-katolikow-od-przyjaciela-ateisty/
    pozwoliłem sobie na komentarz, który przeklejam tutaj w ramach informacji:

    Przeciętny katolik, podobnie jak przeciętny członek PZPR-u, nie miał i nie ma większego (jeśli jakikolwiek) wpływu na działalność tej instytucji i nie należy go obciążać odpowiedzialnością za wszelkie grzechy jej kierownictwa, w szczególności jeśli nie mógł nic zrobić, aby im zapobiec. Można krytykować popieranie szkodliwych dla społeczeństwa instytucji, ale nie tworzyć zbiorową odpowiedzialność za wszelkie możliwe grzechy współczesne i przeszłe, bo jest to zwyczajnie nieuczciwe (i nieskuteczne perswazyjnie). Znałem (już nie żyją) członków PZPR-u będących jednocześnie katolikami, którzy byli poza tym dobrymi ludźmi i żadnych zbrodni nie popełnili nigdy. PS. Potępianie przez KK socjalizmu w wersji komunizmu było dla Europy i świata korzystne, bo ta wersja socjalizmu okazała się niewątpliwie gorsza od XX-wiecznego Kościoła, co nie znaczy, żebym ten Kościół popierał w jakiejkolwiek innej sprawie.

  • I znowu ten syndrom kościoła jako oblężonej twierdzy… A przypadkiem ta laicyzacja (agresywna?…), nie jest reakcją na bez wątpienia agresywną katolicyzację-klerykalizację Polski po 1989 roku?
    To oczywiście pytanie retoryczne.
    Im szybciej Polacy zrzucą kościelne chomąto z karków – tym dla nich lepiej, bo jeszcze żadne państwo i jego społeczeństwo na dominacji kościoła dobrze nie wyszło.

  • Ktoś tu napisał: „I taką agresywną laicyzację w pełni popieram całym moim rozumem i wolą.”
    Ale ten ktoś zapomina, że laicyzacja jest procesem co przebiega po sinusoidzie, co znaczy iż laicyzacja się zacznie kiedyś kurczyć do zera i ponownie ożyje po stosownym czasie. Dlaczego zatem zwolennicy laicyzacji o tym nie chcą pomyśleć? Odpowiedź, gdyż żyją tu i teraz i dla nich skala czasu powyżej 1000 lat nie działa na wyobraźnię.
    Taką wyobraźnie ma jednak wielki Adonai, i wie, że jego wrogowie i tak będą podnóżkiem stóp Jego. Ale potem w/w sinusoida czasu zostanie gwałtownie przerwana, – gdy powie: Genug!
    cbdo.

    Pozdr.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Premium WordPress Themes