(Przepraszam, że będzie dość długo, ale temat tego, moim zdaniem, wymaga).
1.
Zupełnie mnie nie dziwi, ale szczerze martwi proces, który obserwuję (na razie) w internecie. Oczywiście jest to miejsce bardzo szczególnych obserwacji socjologicznych: próbka jest przesunięta w stronę ludzi raczej młodych niż starych, raczej z większych miast, niż z miasteczek i wsi, na dodatek stanowi ten wycinek społeczeństwa, na który składają się dusze jakoś pokrewne obserwatorowi (np. jego znajomi z facebooka) – słowem: statystyk ma prawo wzruszyć ramionami. Z drugiej strony akurat moi znajomi to często publicyści, pisarze, społecznicy itd. – innymi słowy tzw. „osoby opiniotwórcze”. Nie jest to nisza o zerowym wpływie na stan opinii publicznej. Dlatego tego, co się w niej dzieje, nie należy, mimo wszystko, lekceważyć.
A dzieje się mianowicie to, co – pochwalę się, choć proroctwo było raczej łatwe – przewidywałem już kilka lat temu: że żyrowanie wyczynów naszej paleoprawicy przez niemałą część polskich biskupów i procentowo zapewne zbliżoną liczbę polskich księży wytworzy klimat zgody na agresywną laicyzację naszego myślenia i, w następstwie, naszego życia.
Zanim, zwolenniku laicyzacji, żachniesz się na mnie, proszę: przeczytaj spokojnie drugą część mojego wywodu.
2.
W każdym nowożytnym państwie, w którym część obywateli to ludzie religijni (dowolnego wyznania), a część to zdeklarowani ateiści, laicyzacja stanowi naturalny proces, który w dodatku akurat chrześcijanin może z czystym sumieniem popierać. Czym innym, jeśli nie programem takiej laicyzacji, jest zdanie Jezusa „oddajcie cesarzowi, co cesarskie, a Bogu, co boskie”? Zachętą do tolerancji dla ludzi, żyjących inaczej, niż jesteśmy skłonni podejrzewać, że należy, jest także pouczenie, że kąkolu spomiędzy pszenicy nie należy wyrywać przed czasem ostatecznym, to znaczy przed końcem historii. Chrześcijaństwo, być może dlatego, że powstało w multikulturalnym imperium rzymskim, od początku (a raczej: na początku) niosło wyraźne rozgraniczenie sfery sacrum i profanum. Chrześcijanie do tego stopnia dystansowali się zrazu od państwowych środków przymuszania do czegokolwiek, że do czasu edyktu Konstantyna niespecjalnie lubili słowo „religia”, bo właśnie z tymi środkami im się kojarzyło. Potem, to prawda, upoiła naszych przodków fatalna wizja Christianitas. Ale po, bagatela, kilkunastu wiekach przyszło im przypomnieć sobie, że w świecie, w którym żyją pospołu ludzie wierzący i niewierzący, istnieje sfera dóbr doczesnych – państwo, wspólna kultura – będących słusznie przedmiotem troski jednych i drugich. Nie wszystko musi być poświęcone, żebym to cenił.
W Polsce ta świadomość istnienia pozytywnej laicyzacji – jasno wyrażona w konstytucji duszpasterskiej „Gaudium et spes” z grudnia 1965 roku – jest przytłumiona przez wypadki historyczne. Najpierw, niezależnie od tego, jaka była polityka papiestwa, rzymski katolicyzm był czynnikiem sprzyjającym narodowej odrębności w zaborze rosyjskim i pruskim. Po 1918 roku Kościół stał się, nolens volens, siłą państwowotwórczą. Po kolejnej wielkiej wojnie, w warunkach komunistycznych, znów okazał się elementem identyfikującym wspólnotę przeciwko nieakceptowanej władzy. Kiedy umarł prymas Wyszyński (o skłonnościach endekoidalnych, ale i przenikliwym umyśle politycznym, który by zapewne ostrzegał go przed formułowaniem za daleko idących roszczeń) zaczęło wśród hierarchów narastać przekonanie, że za te lata oporu należy się naszej instytucji nagroda: wyróżnione miejsce w odzyskanym państwie. Nie był to dobry pomysł.
Przelotnie (patrząc z perspektywy całości dziejów) pojawił się w latach 70. interesujący modus vivendi, którego ostatnim przejawem była preambuła do Konstytucji, opracowana przez Tadeusza Mazowieckiego: „wszyscy obywatele Rzeczypospolitej, zarówno wierzący w Boga będącego źródłem prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna, jak i nie podzielający tej wiary, a te uniwersalne wartości wywodzący z innych źródeł…”. W tym sposobie myślenia zakładano – zgodnie z umiarkowaną koncepcją laicyzacyjną – że istnieje pewien zestaw zasad etycznych, podzielanych przez wspólnotę narodową, a różnice pojawiają się dopiero w sposobie ich uzasadniania. Ale znamienne, że w 1997 roku dla wielu katolików było to ZA MAŁO, gdy dla wielu ateistów było to ZA WIELE. Jako reakcja na ewidentnie roszczeniową koncepcję Kościoła, rodziły się podstawy agresywnej laicyzacji, którą od zwykłej laicyzacji odróżniam.
3.
Co rozumiem przez „agresywną laicyzację”? Jest to radykalne rozumienie bliskiego mi (!) hasła prywatyzacji religii. Wyraża się dziś ono w przekonaniu, że religia winna być dla człowieka wierzącego sprawą nie tyle prywatną, ile intymną. Charakterystyczny – nawet dość zabawny, choć, jak to bywa z dowcipami, nie bardzo smaczny – był mem, który szerowano na FB z wielkim entuzjazmem: przypisywane pewnej brytyjskiej aktorce porównanie religii z… penisem, że niby nie ma nic złego w tym, że go posiadasz, pod warunkiem, że go publicznie nie okazujesz. W epoce, która wstyd, jako efekt tresury w warunkach przemocy symbolicznej, ma za zło, człowiek wierzący dowiaduje się ze zdziwieniem, że zdaniem jego przyjaciół ateistów ma się swojej wiary wstydzić. Oczywiście, że ten postulat ma charakter reaktywny: skoro od wielu katolików ateista słyszał tyle razy, że jest człowiekiem gorszym, moralnie ułomnym, nie trzeba było dużo czasu, żeby zrobił to, co najprostsze, czyli się odwinął. To jest debata (?) na poziomie piaskownicy: „a tobie gil leci z nosa! – Nie, to tobie gil leci z nosa”.
Przykłady można mnożyć, sięgnę po kilka z ostatnich dni. Ktoś pisze z oburzeniem, że będzie odprawiona msza za duszę Jadwigi Unrużanki, wdowy po Stanisławie Ignacym Witkiewiczu – co traktuje jako kolejne przejaw katolskiej uzurpacji, bo Witkacy był niewierzący (nb wdowa chyba nie, ale to okazuje się nieistotne). Przyznaję, że zachwycony w młodości Witkacym wiele razy modliłem się za jego duszę (nie wdowy) i ani mi do głowy przyszło, że jest w tym geście cokolwiek innego, niż wdzięczność – i nadzieja, że Bóg wierzy w wielkich artystów, nawet jeśli oni nie wierzą w Niego. Odpowiedź: „ale robiłeś to prywatnie” to oczywisty powrót do wspomnianej koncepcji penisa.
Umarł biskup Tadeusz Pieronek. I oto jeden z internautów pozwala sobie na komentarz (przywołuję z pamięci): „O co tyle hałasu, skoro tylko jeden?”. Jestem dziwnie spokojny, że poza tym piętnuje prawicową mowę nienawiści. Nie mogę teraz znaleźć odpowiedniego cytatu (FB jest pod tym względem studnią bez dna, jeśli się od razu czegoś nie skopiuje, rzecz ginie w powodzi innych), ale uderzyło mnie, że wśród wypominanych zmarłemu – w ogóle słusznie, choć niekoniecznie zaraz po śmierci – niesympatycznych wypowiedzi znalazła się także i oczywista z punktu widzenia ortodoksji. Naturalnie, można rozmaite poglądy formułować oględniej lub obcesowo, ale oczekiwanie, że biskup katolicki będzie np. chwalił życie bez ślubu, to jednak dziwactwo.
Na wszelki wypadek dodam, że szeregowy katolik winien trzymać się, jak mi się zdaje, zasady „nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni”, natomiast biskup ma prawo, a nawet obowiązek, przypominać o tym, jak wyglądają zasady. Ale to choroba, która nas toczyła już w latach 90.: w entuzjazmie dla ludzkiej wolności, który podzielam, mamy skłonność do uznawania, że tę wolność odbiera mi człowiek, który moje czyny ocenia negatywnie (mimo że nie robi nic innego, tylko stwierdza, że JEGO ZDANIEM żyję niewłaściwie). Jakby warunkiem wolności było powstrzymywanie się od wyrażania opinii, że jeden sposób życia podoba nam się bardziej, niż inny. Za trudne okazuje się zrozumienie, że można domagać się liberalizacji PRAWA i jednocześnie twierdzić, że nie wszystkie sposoby wykorzystania owego zliberalizowanego prawa są równie dobre (skądinąd nie twierdzę wcale, że śp. biskup Pieronek tak właśnie czynił).
I ostatni przykład: w okresie Bożego Narodzenia zaroiło się na FB od tryumfalnych wypowiedzi, że 25 grudnia został wyznaczony z powodów astronomicznych (najdłuższa noc), bez związku z rzeczywistym dniem narodzin Jezusa z Nazaretu, że tego dnia były wcześniej obchody narodzin Mitry, a w ogóle to w wielu religiach pojawia się motyw narodzin bohatera z dziewicy, jakby nie było to abecadło wiedzy religioznawczej, które chrześcijanin zna i w żaden sposób mu to nie przeszkadza – ale żeby to zrozumieć, trzeba o chrześcijaństwie wiedzieć odrobinę więcej, niż wynika z „Boga urojonego”. Ano właśnie, patronuje temu wszystkiemu Richard Dawkins (wybitny uczony i kiepski filozof) oraz pochodzące od niego przekonanie, że nie ma różnicy między wiarą w Chrystusa, a wiarą w latający dzbanuszek, Potwora Spaghetti i tak dalej. Jeśli nie jestem ateistą, jestem przygłupem – takim oto przesłaniem częstują mnie moi przyjaciele ateiści.
4.
Na moją alergię na tę agresywną laicyzację, to znaczy dążenie do tego, żeby ludzie wierzący wstydzili się na samą myśl, że są ludźmi wierzącymi, wpłynęły zapewne doświadczenia z dzieciństwa. Propaganda państwowa w okresie PRL była antyreligijna – z wyjątkiem lat 80., kiedy reżim Jaruzelskiego „skracał front”, bo miał większe problemy niż wiara obywateli. Ale muszę przyznać z zakłopotaniem, że takiego natężenia nienawiści do chrześcijaństwa, jakie widzę u wielu znajomych (których poza tym lubię), nie pamiętam nawet z „Trybuny Ludu” (w każdym razie z późnych lat 70.). Słyszało się, że „religia to opium dla mas”, ale jednak nie, że religie są przyczynami wszystkich (!) wojen i zbrodni (jakby Stalin, Hitler i Pol Pot byli ludźmi wierzącymi…). W latach 60. władza oburzała się na list biskupów polskich do niemieckich, ale nie twierdziła, że Kościół katolicka to organizacja zbrodnicza, którą należałoby zdelegalizować. Zdarzały się artykuły o tym, że Jezus z Nazaretu nigdy nie istniał, ale jednak nie, że wiara w Boga dowodzi braku wykształcenia i niskiego IQ. Komuniści, jak się okazuje, byli lepiej wyedukowani od dzisiejszych „nowych ateistów” i zdawali sobie sprawę, że to ostatnie zdanie bije rykoszetem w takie postaci, jak Goethe, Mickiewicz, Słowacki, Martin Buber, Czesław Miłosz… i jeszcze szereg innych.
Jeszcze raz powiem: zdaję sobie sprawę, że odpowiedzialność za te teksty, które dzisiaj produkuje się bez chwili autorefleksji, co się wypisuje, spada w znacznej części na mój Kościół. W tym sensie: doigraliśmy się, drodzy współwyznawcy, pycha kroczy przed upadkiem. Nie zmienia to faktu, że owe teksty to efekt zacietrzewienia, które uwodzi myślową tandetą, jaką z całą pewnością jest myśl religioznawcza Dawkinsa, nie wykraczająca poza przezwyciężony dawno dziewiętnastowieczny scjentyzm. A także, że – zgodnie ze smutną regułą, iż nieraz, walcząc z wrogiem, przejmujemy jego najgorsze cechy – stanowią one groteskową kopię kiepskiego (!) misjonarstwa: myśl tak jak ja, albo przepadnij.
Kościół taki, jaki widzimy w Polsce, pogrążony jest w oczywistym także dla wielu katolików kryzysie i wymaga bardzo poważnej naprawy. Kiedy ktoś go krytykuje rzeczowo, kiwam głową (ze smutkiem, ale kiwam), a czasem jeszcze to i owo dokładam od siebie. Kiedy ktoś zwierza się ze swojego ateizmu, sięgając po wyrafinowane argumenty (np. Iwana Karamazowa…), słucham uważnie. Ale kiedy ktoś robi z fenomenu wiary, z kultury, którą ta wiara wyhodowała, zbiór idiotyzmów, niegodnych uwagi, a ludzi w sutannach wyklucza z kręgu bliźnich, szanowanych jako ludzie (wyklucza nie na podstawie tego, kim jest ten czy inny duchowny, tylko dlatego, że jest duchownym!) myślę sobie: odbierasz coś, człowieku, zarówno sobie, jak mnie. Mnie – prawo do godności, bo mam inny światopogląd niż ty (gdy ja tego NIE ROBIĘ i nieraz broniłem cię przed współwyznawcami). Sobie zaś odbierasz kontakt ze znaczną częścią kulturowego dziedzictwa. Które ma wartość niezależnie od tego, czy przyjmujesz jego religijne fundamenty, czy też nie.
(obrazek ze strony wykop.pl)