Jedną z nielicznych grup fejsbukowych, do których świadomie należę, jest Stara Warszawa na fotografiach. Publikowane tam zdjęcia uświadamiają mi niekiedy, że moja skłonność do nazywania się „starszym panem” przechodzi nieodwołalnie z kategorii „kokieteria” do kategorii „stwierdzenie faktu” – część z nich pochodzi z lat 90. ubiegłego stulecia, gdy te moja pamięć uparcie przechowuje w folderze pod nazwą „Niedawno”. Nie o tym chcę napisać, ale jednak najpierw dygresja.
Przed kilku laty uświadomiłem sobie, że w mojej pamięci zapanował bałagan. Profesjonalny psycholog opisałby to zjawisko za pomocą precyzyjnych terminów, ja dysponuję jedynie obrazowym porównaniem. Otóż wydaje mi się, że wspomnienia przechowujemy w czymś w rodzaju folderów: jest folder pt. „Tak dawno, że nie wiem, czy mogę w to wierzyć”; jest folder pt. „Bardzo dawno, ale o tym mogę już coś opowiedzieć”; inny pod nazwą „Dawno”, kolejny „Niedawno” i wreszcie „Wydarzenia w zasadzie bieżące”. Ich zawartość jest dynamiczna, tzn. najpierw powstał ten ostatni, potem poprzedni, do którego przelały się wspomnienia zapamiętane najwcześniej; następnie powstał trzeci od końca, który pochłonął z kolei znaczną część wspomnień z folderu „Niedawno”, gdzie zrobiło się miejsce na wspomnienia wypadające z najstarszego folderu i tak dalej. Tak sobie to przynajmniej wyobrażam. No i ponieważ okres powstawania tych folderów pamięci już się zakończył, a foldery „Tak dawno, że nie wiem…”, „Bardzo dawno” oraz „Dawno” są już dokładnie określone datami, folder „Niedawno” stał się workiem bez dna, określanym negatywnie: zawiera to, co nie jest ani „bieżące”, ani „dawne” (w sensie sprzed 1989 roku). I pęcznieje…
Oczywiście poszczególne wspomnienia bywają (nie wszystkie) „indeksowane” za pomocą daty i miejsca, niemniej jeśli coś znajduje się w folderze „Niedawno”, to np. w czasie rozmowy sięga się po to odruchowo, zaczynając zdanie od „A pamiętasz…”, gdy dla rozmówcy mówimy o czymś sprzed jego urodzenia. Bo mieszczą się tam wspomnienia i sprzed ćwierć wieku…
Koniec dygresji.
Więc oglądam sobie te stare fotografie (niektóre stare także dla mnie) i kiedy widzę ulice Warszawy z lat 60. albo 70., to zaczynam uważnie przyglądać się przechodniom. Szukam ludzi mi bliskich, których już nie ma. Niby wiem, że moje miasto liczyło sobie wtedy około miliona mieszkańców i prawdopodobieństwo, że fotograf uchwycił akurat moich rodziców albo którąś z babć nie jest wielkie. Wbrew pozorom mam coś na usprawiedliwienie: w latach 80. w ówczesnym „Przekroju” ukazało się małe zdjęcie, przedstawiające bramę Uniwersytetu Warszawskiego, na którym, jeśli się ma lupę, można dostrzec mnie, moją ówczesną narzeczoną i naszą przyjaciółkę ze studiów, jak wychodzimy z uczelni na Krakowskie Przedmieście. A zatem to się zdarza.
Toteż owszem, podziwiam niegdysiejsze pejzaże miasta, ale przede wszystkim uważnie wpatruję się w sylwetki pieszych. Może gdzieś jesteście. Może przypadkiem przechodziliście wtedy przez jezdnię, byliście na zakupach w Domach Centrum albo akurat pędziliście do autobusu. Sylwetkę ojca poznałbym natychmiast. Z mamą też bym sobie poradził. Szukam śladów waszego istnienia, dowodów na istnienie, trwalszych niż moja własna pamięć. Pikselowe potwierdzenie, żeście się nie przyśnili, że chodziliście po tych ulicach, placach, korzystaliście z poczty, szukaliście nowej kurtki w Pedecie, wciskaliście się do zatłoczonych tramwajów. Jak inni.