Zdarzało mi się zastanawiać – wiele osób mnie zresztą o to pytało – skąd u mnie aż taki sentyment do Kołobrzegu. Jeżdżę tam, kiedy tylko mogę, poświęciłem temu miastu dwie powieści i kawałek trzeciej… Racjonalna odpowiedź, że w latach siedemdziesiątych spędziłem tam osiem kolejnych wakacji i to dlatego, brzmi nieźle. Ale jest jeszcze odpowiedź nieracjonalna, dla której nieoczekiwanie znalazłem wczoraj wieczorem dziwaczny argument.
(Piszę po cichu, jakbym po cichu mówił. Staram się być poważnym panem, a to, co za chwilę padnie, zabrzmi jak „Z archiwum X”. Więc piszę po cichu i na próbę).
Urodziłem się w połowie maja 1962 roku. Podobno w Chinach istnieje tradycja, by podawać nie swoją datę urodzenia, ale datę poczęcia; w tej konwencji – nietrudno policzyć – mój początek życia wypada na połowę sierpnia roku 1961. Rodzice spędzali wtedy urlop w Mrzeżynie, też nad morzem, ale 22 km na zachód od Kołobrzegu. Kiedyś przeleciało mi przez głowę: szkoda, że nie w samym Kołobrzegu, bo miałbym wtedy znacznie lepszą odpowiedź na tamto pytanie o sentyment.
No i – wieczorami oglądam sobie teraz zdjęcia, robione przed laty przez mojego Tatę. Tata był pedantem: odbitki z kolejnych rolek filmu trzymał w osobnych, ponumerowanych kopertach, opatrzonych też datami. Zdjęcia również ponumerował i opisał. Więc, koperta po kopercie, dochodzę do tamtego lata 1961 roku. I widzę, że podczas pobytu w Mrzeżynie rodzice… zrobili sobie wycieczkę. Tak, tak: właśnie tam.
Pokusa jest zbyt silna, żeby nie ulec jej choć na chwilę. Wyobrazić sobie: już jestem, dyskrecjonalnie i niezdecydowanie, ale owszem. Oni jeszcze o mnie nie wiedzą, a ja patrzę na świat ich oczami (oczami matki). Widzę niezbyt wyraźnie, wszystko po raz pierwszy, więc będę musiał to sobie potem porządnie obejrzeć raz jeszcze dekadę później (i jeszcze raz, i jeszcze… i tak aż do dziś). Ale to będzie już anamneza, przypominanie sobie tego, co już-oglądane.
Sądząc po zdjęciach, zaczęli wycieczkę od portu. Między Mrzeżynem a Kołobrzegiem kursował wtedy jakiś stateczek? W każdym razie pierwsze fotografie zrobione są ze szczytu latarni morskiej. Potem musieli ruszyć w stronę centrum, minąć dawne kasyno oficerskie (restaurację Fregata) i pocztę; zaraz za nią ojciec sięgnął znowu po aparat. Dalej szli prosto ulicą Lenina (dziś: Armii Krajowej), kierując się zapewne na remontowaną wieżę kolegiaty (dziś: konkatedry). Kolejne zdjęcie zrobione jest za skrzyżowaniem z ulicą Cyrankiewicza (dziś: Łopuskiego). Stojąc ciągle w tym samym miejscu ojciec zrobił obrót wstecz i sfotografował okolice ratusza z ostatnią ocalałą z rynku kamienicą; zburzą ją za szesnaście lat.
Jeśli wierzyć numerkom na odwrocie fotografii, to w tym miejscu podjęli nieoczywistą decyzję: skręcili nagle w lewo. Między gmachem liceum ekonomicznego a „pałacem Brunszwickich” rozciągały się nieużytki: splantowane gruzowisko porośnięte trawą. Możliwe, że jakaś ścieżka pozwalała się domyślać dawnego przebiegu ulicy, która (kiedy zostanie odtworzona) zyska nazwę ulicy Stanisława Dubois. W perspektywie musiała rzucać się w oczy zabytkowa budowla z cegły, w relatywnie niezłym stanie: Baszta prochowa (lontowa). Koło niej ścięto właśnie jakieś drzewo.
(Ojciec starał się zawsze korzystać z drukowanych przewodników. Ale po Kołobrzegu, mieście o niejasnym podówczas statusie – półuzdrowiskowym, półgarnizonowym – nie było z pewnością żadnego przewodnika, ba, pierwszy plan miasta dostępny w kioskach zostanie opublikowany prawie dziesięć lat później. Może mieli ze sobą „Przewodnik po Polsce”, albo coś w rodzaju „Przewodnika po miastach Pomorza Zachodniego”? Podczas tamtego urlopu w Mrzeżynie odwiedzili także Trzebiatów i Gryfice. Więc skądś wiedzieli, dokąd warto pojechać. Może powiedział im tzw. kaowiec z domu wczasowego?).
Kolejnym ostańcem, który zwrócił ich uwagę, był tzw. „Domek Kata”. Dziś mieści się w nim restauracja pod tą samą nazwą. W rzeczywistości to spichlerz; parkowała przed nim akurat warszawa-garbuska. Rodzice musieli zrobić łuk w stronę rzeki, bo na następnej fotografii jest kamienica Schlieffenów (nie mogę sobie teraz przypomnieć, jak ją jeszcze długo nazywano, bo polonizowano przecież wszystkie tutejsze nazwy, tak jak „Pałac Braunschweigów”, którzy zostali Brunszwickimi…). Po paru krokach ojciec skierował obiektyw na kolegiatę, a potem na ratusz (po prawej widać ruinę budynku, na którego żelbetowym szkielecie wznosi się dziś galeria handlowa Hosso). Ratusz obejrzeli jeszcze z bliska, od frontu i z tyłu. Potem skierowali się w prawo, w stronę wieży ciśnień. I wreszcie – no nie, to już z pewnością musiał być efekt lektury albo rozmowy z kimś! – udali się dość daleko od śródmieścia, żeby obejrzeć ukończoną supernowoczesną szkołę podstawową, otwartą przed rokiem (dzisiejszy adres: Kupiecka 1, SP nr 4). Ojca widocznie zafascynował ten budynek, bo zrobił mu masę zdjęć.
Więc tak sobie chodzili po mieście… Wiele lat temu moja mama roześmiała się, gdy zwierzyłem jej się ze swojego entuzjazmu dla odkrytego właśnie „Idioty” Dostojewskiego, bo – jak wyjaśniła – czytała tę powieść w ostatnich miesiącach ciąży ze mną, a ojciec narzekał, że w wyniku takich lektur urodzi im się dziwak. Więc dokładam tę jeszcze jedną igraszkę wyobraźni. Rodzice wracają (nie wiem, jakim środkiem lokomocji) do Mrzeżyna, a ja właśnie odkryłem, jaki piękny jest świat. Taki, jak go zobaczyłem (przeczułem?) podczas ich kołobrzeskiej wycieczki.
A teraz już zdjęcia (żeby obejrzeć je dokładnie – w każdym razie na takim laptopie, jak mój – trzeba kliknąć prawym klawiszem myszy i wybrać opcję: „otwórz grafikę w nowej karcie”):