Czas epidemii sprzyja rozmaitym zabawom na FB. Ostatnio pojawił się łańcuszek polegający na tym, że wymienia się płyty, które ukształtowały nasz gust muzyczny. A i ja, kurcgalopkiem zbliżając się do swoich 58 urodzin, mam skłonność do robienia podsumowań („rozmaite rzecz mogłam sobie wyobrazić, ale nie to, że będę stara” – mówi moja rówieśnica w „Granicy” Nałkowskiej…). Więc zacząłem się zastanawiać, jak to ze mną było. Zwłaszcza, że muzyka pozostała na całe życie moją nieodwzajemnioną miłością.

Przede wszystkim trzeba zrobić uwagę kombatancką: w moim pokoleniu pojęcie „płyty, która ukształtowała mój gust muzyczny” było inne, niż dziś. Dostęp do albumów liczących się, tzn. w większości przypadków albumów wydanych na Zachodzie, był dla takich osób, jak ja, mocno ograniczony. Wiem, że są ludzie, którzy opowiadają, jak to kupowali zachodnie płyty i wymieniali się nimi na warszawskim Wolumenie, ale zachodni winyl kosztował tyle, ile moi rodzice zarabiali przez miesiąc, więc nawet gdybym wtedy uzbierał jakimś cudem taką sumę, to psychicznie nie stać by mnie było na wydanie jej na płytę. Zostawało radio, które piraciło na potęgę i potrafiło nadawać całe albumy, podpowiadając jeszcze, kiedy włączyć magnetofon („Trzy, dwa, jeden, start!”) oraz Polskie Nagrania.

Toteż postanowiłem ograniczyć się do tych płyt, które naprawdę znałem w całości. I miałem: w postaci winylowego krążka, lub na taśmie. I wyszedł mi dość zaskakujący mnie samego zestaw. Zastrzegam: to nie są moje ulubione płyty z dzisiaj czy sprzed lat, ale te, które – jak mi się wydaje – coś zrobiły z moim gustem. Układam je chronologicznie.

              Pierwsza zatem to – Breakout: Karate. Płyta, którą kupiła sobie moja starsza siostra. Dla mnie – pierwsze świadome słuchanie bluesa. Jako dziewięciolatek nie umiałem sobie z tym poradzić; pamiętam dobrze humorystyczne zdziwienie, że na koniec jest piosenka „składająca się wyłącznie z przygrywki” (utwór instrumentalny kojarzył mi się wyłącznie z muzyką klasyczną). A potem, chyba pod koniec liceum, nagle odkryłem urodę tego albumu (do „Bluesa” dotarłem później, ale „Zidentyfikowany Obiekt Latający” kupiłem już z pełną świadomością).

              Drugą byłby winyl z Koncertem fortepianowym c-moll Ludviga van Beethovena i z jego 32 wariacjami c-moll w wykonaniu Ryszarda Baksta i Orkiestry Filharmonii Narodowej pod dyrekcją Stanisława Wisłockiego. Była to jedna z ulubionych płyt moich rodziców i początkowo raczej ją słyszałem, niż jej słuchałem. Jednak w pewnej chwili zaczęła mi sprawiać przyjemność. I kto wie, czy nie była to pierwsza płyta z muzyką klasyczną, którą zdarzało mi się samemu kłaść na talerz gramofonu.  Pamiętam długi wstęp orkiestrowy; fortepian odzywał się w momencie, gdy słuchacz (ja) uznawał, że w pierwszej części w ogóle go nie będzie. I ten nastrój: ani smutny, ani nawet dostojny, a jednak nadający rzeczywistości, w której się tego słuchało, dziwnej wyrazistości. Na tej płycie nauczyłem się, że muzyka klasyczna to coś, czego ma się ochotę słuchać nie ze snobizmu czy z musu, ani w ramach odświętnego odchamiania się, ale tak, po prostu.

              Trzecia płyta – to „Cień wielkiej góry”, debiutancki album Budki Suflera. Jedna z pierwszych płyt, którą kupiłem sobie sam (w siódmej klasie podstawówki), intuicyjnie szukając czegoś własnego. Kiedy zmarł Romulad Lipko, wspominałem tę historię – i, nie chcąc się powtarzać, tam odsyłam.

              Czwarta płyta – to pierwsza w tym wyliczeniu, której okładkę obejrzałem wiele, wiele lat później, bo nagrałem najpierw jej stronę A, a po jakimś czasie stronę B z radiowej Trójki. Mike Oldfield, Ommadawn. Dziś na temat Oldfielda słyszę wiele zgryźliwych uwag, ale to było olśnienie: muzyka, która nie była muzyką poważną, ani rockiem, ani w ogóle niczym, co umiałem zaklasyfikować. A przy tym wciągała w swój świat, opowiadała historie, które chciało się jakoś przyoblec w ciało, słowo, bo były one fabularnymi abstraktami, bez konkretnej treści. Jeśli pozostałem oporny wobec rewolucji punkowej (przyznaję to z zakłopotaniem, wyjątkiem – zespół Kryzys), to mógł być skutek, być może straszliwy, Oldfielda, a też – później! – Dark Side of the Moon Pink Floydów i, strach dodawać, Wyprawy do wnętrza ziemi Ricka Wakemana. Mój rock był rockiem wy(prze?)stylizowanym,  udziwnionym, nieco zakompleksionym wobec muzyki z filharmonii.

              Piątą płytą – a wciąż sięgam do swoich doświadczeń grubo sprzed roku 1980 – musi być Nowy horyzont, drugi album SBB. Na SBB nauczyłem się czegoś, dla ówczesnego mnie, zaskakującego: że muzyka może wymagać wysiłku. To nie były hiciory uwodzące od pierwszego razu. Zdarzały się, owszem, miejsca elektryzujące natychmiast, ale zaraz potem przychodziły takie, które zdawały mi się dźwiękową chińszczyzną. Ale ponieważ śląskiej ekipie ufałem, to włączałem sobie „Nowy horyzont” wielokrotnie i do dziś pamiętam tę satysfakcję, jak płyta się otwiera stopniowo, jakby na moich oczach kolczasta kula rozwijała się w jeża (jeża hodowałem kilka lat wcześniej…).  

(Ciąg dalszy nastąpi…)

Udostępnij


O mnie



  • Z uwagą przeczytałam powyższy tekst (po trzykroć może) i taka naszła mnie oto refleksja, iż zestawienie „Pańskich muz” jest zestawieniem sensu stricte pacyfistycznym, żeby nie powiedzieć „dekowniczym” i jedynie ten skromniutki „Kryzys” może dałoby się jakoś podciągnąć pod „maciupeńkie pokazaniem pazurków”. A ja na nowo (najpewniej pod wpływem tego całego PiSowskiego neobolszewickiego syfu) ładuję moździerze gniewu PUNKIEM, a szczególnie tym niemieckim z lat 90, który uważam za najbardziej wolnościowy, szczery, bezinteresowny i nie-do-dupy!!!
    PS Polecam również „Appropriate Behavior”, a szczególnie całą zeń muzę, którą można słuchać po kilkanaście razy „w kółko i na okrągło”. Pozdrawiam!!!

  • @Niewierząca, bo i po co…
    Przede wszystkim dziękuję za czas, który Pani poświęciła tej opowieści! To ciekawe, co Pani pisze. Uświadomiłem sobie, że rzeczywiście muzyka stosunkowo rzadko służy mi ładowaniu się gniewem, albo formowaniu mojego gniewu. Jeden przypadek jest oczywisty, ale to się działo dużo później: miałem takich kilka miesięcy, gdy było mi to widocznie potrzebne, ale wtedy sięgnąłem nie po punk, tylko po… Eminema (The Marshall Mathers). Niedawno zresztą z ciekawości włączyłem sobie z tego albumu piosenkę „Kim”, którą się zwłaszcza nakręcałem, wściekły na pewną panią, która złamała mi serce, i po latach przeszło mi przez głowę, że maluczko, a zrobiłbym się wtedy niebezpieczny dla kobiet… 😉 Co zaś do gniewu politycznego, to wystarczała mi (i dalej wystarcza) straszliwa „Prośba” Jacka Kaczmarskiego.
    Możliwe, że ujawnia się tutaj różnica charakterologiczna. Osoby z urodzenia wyważone muszą się bodźcować muzyką, żeby odruchowo tłumiony gniew wyrazić. A ja jestem z urodzenia choleryk (choć robię wiele, żeby to przed bliźnimi ukryć), więc dźwięki służą mi raczej do kojenia samoistnie silnych emocji. Co mówię, rzecz jasna, na próbę i trochę żartem.
    Pozdrowienia.
    JS

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Premium WordPress Themes