Ciągnę swoją opowieść, mając nadzieję, że to choć trochę ciekawe – nie dla wyjątkowości mojego przypadku, ale przeciwnie, ponieważ mówię w ten sposób coś o ZBIOROWYM doświadczeniu w minionej epoce. O płytach niekoniecznie dziś wspominanych jako obiektywnie najważniejsze, ale o tych, do których realnie miało się dostęp – i które dlatego właśnie mogły wpłynąć na mój (nasz?) gust muzyczny. Z ograniczeniem, że mowa o płytach, nie o poszczególnych utworach – czyli o tych, które miałem w całości albo w postaci czarnego krążka, albo na taśmie, w całości nagranej z radia.
Numerem szóstym na mojej liście będzie więc „Modern Pentathlon” (1976). Na jazz to ja się trochę snobowałem ze względu na chłopaka mojej siostry, który mi imponował. Ale początki były trudne – o ile przepadałem za klimatem koncertów, o tyle słuchanie jazzu z płyt mnie dość nużyło. I nagle pojawiło się Laboratorium z elektronicznym sprzętem (syntezatory, sekwencery), z klimatem niepokojącym, nieco narracyjnym (tytułowa suita miała coś w sobie z bezsłownej opowieści w odcinkach), z rockowym drivem i niewiarygodnymi wokalizami (Marka Stryszowskiego). Miles Davis, Gil Evans, Rhythm Combination & Brass Petera Helbozheimera, Stan Getz, Billie Holiday – wiem, że to chaotyczne, ale jako piętnastolatek chciałem nadrobić i słuchałem wszystkiego naraz! – owszem, byli wspaniali, ale miłość do części z nich przyszła później. Na początku była u mnie jednak Laborka.

Płytę siódmą zdobyłem dzięki temu, że zapisałem się do „Klubu Białego Kruka Czarnego Krążka”, a członkostwo oznaczało konieczność (!) kupowania kolejnych edycji płytowych, wśród których znalazła się właśnie ta – Karin Krog & John Surman, „Cloud Line Blue”. Nigdy wcześniej nie wyobrażałem sobie, że można jazz grać tak lodowato, że można go przepoić aż taką rzeczową (?!) melancholią – i zwariowałem zupełnie na punkcie tych brzmień (była jesień 1978 roku). Przez lata uważałem potem, że uwielbiam jazz skandynawski, i stosunkowo niedawno dotarło do mnie wreszcie, że nie żaden skandynawski, tylko z wytwórni ECM.

Płytę ósmą zawdzięczam Jerzemu Janiszewskiemu, który w Programie IV (!) Polskiego Radia u schyłku lat 70. puszczał kompletną dyskografię (!) Beatlesów w półgodzinnych odcinkach: zawsze jedna strona longplaya (ok. 20 minut) plus czytanie odpowiedniego fragmentu wspomnień George’a Martina. Nagrywałem to solennie – i w ten sposób poznałem „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band”, bodaj pierwszy concept-album wysłuchany świadomie i w całości („Dark Side…” pożyczyłem na kasecie od kolegi chyba parę tygodni później). Jego struktura, rozmaitość i jednocześnie spójność mnie zafascynowały, i to chyba wtedy opowiedziałem się na zawsze po jednej stronie w sporze: „wolisz Beatlesów czy Rolling Stonesów?”. Dziś zresztą z twórczości czwórki z Liverpoolu najbardziej lubię „Abbey Road”, ale z nią przeżyłem wtedy mały dramacik: w sobotę, gdy Janiszewski nadawał stronę A, wyłączyli nam prąd, a może była awaria warszawskiego nadajnika – już nie pamiętam – dość, że na wysłuchanie całej płyty musiałem poczekać jeszcze ze dwanaście (!) lat. To nie były łatwe czasy, droga młodzieży…

Numer dziewięć to płyta, od której zaczęła się moja miłość do Bacha (przyznaję, że chwilami miewam wciąż wątpliwości, czy warto było komponować po Bachu, czy muzyka, której Bach nie skomponował, nie jest aby czymś z natury ułomnym, a muzykę sprzed Bacha usprawiedliwia głównie to, że do Bacha prowadziła). Jak to bywa – po latach przypisujemy przypadkom moc przeznaczenia, a to przecież przypadki jedynie – kupiłem ten album chyba w wyniku chwilowej hossy finansowej, ot, tak, zobaczyłem go na wystawie w Empiku i chciałem sprawdzić, jak brzmi. Były to koncerty klawesynowe Bacha z katalogu Schmiedera nr 1054 i 1060, w wykonaniu Hansa Pischnera jeden, a w duecie z Elżbietą Stefańską- Łukowicz drugi. I zwłaszcza adagio tego pierwszego to było jedno z najgłębszych moich przeżyć ever, naprawdę: zwłaszcza kadencja, w której klawesynista wydobywa po dwa dźwięki, robiąc pauzy, jakby niepewien, co ma grać dalej, i wydaje się, że stopniowo bez ratunku wyjeżdża z tonacji – a potem nagle zjawiają się trzy dźwięki, które to wszystko wiążą (w wielu interpretacjach jest w tym miejscu tremolo, które psuje efekt…)! Od tamtej pory postanowiłem sobie skompletować całego Bacha, od czego w końcu odstąpiłem, bo jest tego za dużo, więc to tak, jakby chciał nabyć cały świat.

Kiedy się zestawia takie listy, przy ostatniej pozycji zawsze drży trochę ręka. A ja w dodatku jako numer dziesiąty chcę podać rzecz, którą – uczciwie stawiając sprawę – w całości przesłuchałem tylko raz i to w odcinkach. Ale też na tym trochę polegała atrakcja. Już tłumaczę. Chodzi o czteropłytowe wydanie „Musica Polonica Nova 1944-1974, część pierwsza” (nie wiem, czy następne się ukazały). Kupiłem ten poczwórny album w maturalnej klasie (albo i już na pierwszym roku studiów), bo raz czy drugi miałem okazję posłuchać ówczesnej awangardy muzycznej na koncertach i zaczęła mnie intrygować. To z tych płyt poznałem i „Tren ofiarom Hiroshimy” Pendereckiego, i „Diphtongos” Kilara, a były tam jeszcze i „Improvisations sonoristiques” Szalonka, i „Mikrostruktury” Kotońskiego… Każda z tych kompozycji wtedy, dla dziewiętnastolatka, to były przygoda i wyzwanie, któremu się sprostało, albo i nie, ale właśnie w ten sposób stało się dla mnie jasne, że muzyka to nie tylko źródło nastrojów i nastroików, i energetycznego kopa, jeśli go potrzebujemy, ale że potrafi ona też zabrać nas w krainy egzotyczne, tak egzotyczne, że Ziemia pojęta geograficznie już podobnymi nie dysponuje, bo już wszystkie lądy opisano, tymczasem w świecie dźwięków wciąż czekają na nas dżungle, tygrysy i rajskie ptaszyska…

