Do tej płyty podchodziłem jak pies do jeża. Czemu, nie mam pojęcia. Może wątpiłem, czy reedycja albumu z 1983 roku mnie zainteresuje? Przecież (myślałem) w tamtej epoce jeszcze starałem się być na bieżąco z polskim jazzem, więc skoro to nagranie mi wtedy umknęło, to nie znajdę na nim nic interesującego… A może po prostu czasy epidemii wzmogły we mnie przywiązanie do estetyki inżyniera Mamonia („lubimy tylko te piosenki, które już znamy”)? Bo rzeczywiście: o ile w pierwszych dniach lockoutu miałem fazę słuchania odkrytej właśnie Angeliny Jordan, to później już nurzałem się jedynie w Bachu, a jeszcze później wyciągnąłem zakurzoną składankę „Lazy Hours” (ktoś jeszcze pamięta, jak modne piętnaście lat temu były te, urocze zresztą, snuje?).

No, ale płyta leżała na stosie nówek do przesłuchania i któregoś wieczoru pomyślałem sobie, że przecież wydał ją niezawodny GAD Records, więc trzeba sprawdzić, co to jest. Miły dreszczyk wzbudziło we mnie, że w nagraniu wzięli udział m.in. bracia Ścierańscy, którym ufam, odkąd usłyszałem ich ponad 40 lat temu na „Modern Pentathlon” Laboratorium. Jednocześnie w spisie personelu znalazłem nazwisko Andrzeja Przybielskiego i tego już nie umiałem sobie wyobrazić. Zupełnie tak – proszę wybaczyć polonistyczne skojarzenie – jak trudno by mi było wyobrazić sobie wiersz, napisany na spółkę przez Juliana Tuwima i Juliana Przybosia.

Tymczasem od pierwszych dźwięków było dobrze, a potem nawet jeszcze lepiej. Album, zatytułowany, od nazwiska lidera, „Zbigniew Lewandowski”, zaczyna się klimatycznymi plamami rzucanymi przez elektronicznie przetworzoną gitarę, trochę jak z Terje Rypdala (na przykład na płycie „Skywards”, skądinąd o 16 lat późniejszej), potem wchodzi oszczędna perkusja, a po niej smutny dźwięk trąbki, do której dołącza saksofon. I jeśli lubisz klimaty z ECM, a ja bardzo, to przy tym „Zmęczeniu” – taki ma tytuł ten utwór – już jesteś ich: Ścierańskich, Lewandowskiego, Przybielskiego, Andrzeja Olejniczaka i Piotra Barona (a później także Mieczysława Jureckiego i Jose Torresa).

Numer drugi to „Szkice jesienne”, które z początku przywodzą na myśl innego mojego faworyta z katalogu niemieckiej wytwórni, tzn. Nilsa Pettera Molvaera (te przypisy to nie wpływologia, tylko próba rozstawienia drogowskazów dla kogoś, kto płyty „Zbigniew Lewandowski” JESZCZE nie słyszał, a chciałby wiedzieć, czy mu się spodoba). Ale po krótkim wstępie – powielone kamerą pogłosową jakby szczekanie gitary basowej zapowiada zmianę klimatu, wchodzi początkowo wolny, ale coraz mocniejszy rockowy drive, i  w tym momencie witamy w stolicy, której rogatkami są – na moje ucho laika – „In A Silant Way” oraz „Decoy”. I tego miejsca już nie opuścimy.  

W tym momencie zresztą ujawnia się paradoks tej płyty. Otóż znana jest anegdota o tym, jak Andrzej Przybielski ostentacyjnie wyszedł w 1983 roku z warszawskiego koncertu Milesa Davisa (Wilczyński przytacza ją zresztą w książeczce dołączonej do CD). Opuszczenie najważniejszego bodaj koncertu, na którym byłem w życiu, o tyle tylko jestem w stanie zrozumieć – trochę – że sam kilka lat wcześniej ze wzgardą wyszedłem z Sali Kongresowej podczas występu Billy’ego Cobhama. Był to mój ostatni i (jak dziś myślę) dość kosztowny poryw neofity-ortodoksa, któremu się zdawało, że jazz może być swingujący albo free, ale nie można go osnuć na rockowym przytupie łupu-cup-cup-cup, łupu-cup-cup-cup (nieprawda). Jeśli dobrze rozumiem, Przybielskiego – rzecz jasna: znaj proportium, mocium panie – zirytowało coś przeciwnego: mój bunt przeciwko Cobhamowi był konserwatywny, a Przybielski do Davisa miał pretensję, że ten zdradza awangardę.  

No więc jak to możliwe, żeby ten sam trębacz, który 23 października 1983 roku zrobił coś podobnego, chwilę wcześniej, bo w styczniu i wrześniu tego samego roku, uczestniczył w nagraniu najbardziej davisowskiej płyty, jaką słyszałem w wykonaniu polskich jazzmanów? Własne dźwięki mu się przejadły? Bo nawet w najbardziej abstrakcyjnych, ad libitum granych „Dźwiękach z Czarnolasu”, trąbka Przybielskiego brzmi jak, powiedzmy, z „Aury”. W dodatku ponawiane przekomarzanie się z saksofonem Olejniczaka lub Barona (Davisowi w Polsce w 1983 towarzyszył Bill Evans, a w 1988 – Kenny Garrett) są też davisowskie do cna – np. we „Freedom Jazz Dance”. O co nie zgłaszam pretensji, przeciwnie, tylko zastanawiam się nad osobliwością ludzkiej duszy, która potrafi nie lubić czegoś, co z niej samej też wychodzi. Lub: która nie ceni tego, co sama umie (a może dla Przybielskiego cała ta płyta to był pastisz? Kto wie?).

Rzecz jasna, jeśli ośmielam się napisać, że Lewandowski z kolegami nagrali najbardziej davisowską polską płytę wszechczasów, to muszę zaraz dodać, że jest to Davis przepuszczony przez europejską melancholię (ukłony dla Manfreda Eichera) i słowiańską duszę. Że jeśli oryginalny materiał z winylu kończy się bluesem opartym na basowych pochodach gitary Krzysztofa Ścierańskiego, to te pochody są tak ponure, jak to tylko możliwe było w Polsce lat 80. Płytę, co nie zdarza mi się często, przesłuchałem wieczorem dwukrotnie, raz za razem, i nowy dzień też od niej zacząłem – świetnie brzmi! To prawda, że co chwila ma się wrażenie jakiejś mniej lub bardziej mglistej retrospekcji (znów mówię Mamoniem). Nie jest to półka „Astigmatic” Komedy czy „Twet” Vesali/Stańki, które proponowały nowe muzyczne światy. Ale – że sięgnę po metaforę geometryczną – jeśli lubisz poruszać się w trójkącie, którego wierzchołkami są „Quasimodo” Laboratorium (to zapewne sprawa Ścierańskich), świat dźwiękowy wytwórni ECM oraz zelektryfikowany Davis z początku lat 80., a ja uwielbiam ten region, to płyta „Zbigniew Lewandowski” będzie ci się podobać. Właśnie włączyłem ją sobie po raz czwarty…  

Udostępnij


O mnie



  • Będąc świeżo po lekturze „Fafarułej” i wpisów poświęconych winylom, nasuwa się pytanie: dlaczego publicystyka a nie dziennikarstwo muzyczne ?

  • @chembelfer
    Och, wie Pan, gdybym zaczynał życie jeszcze raz…
    Serdeczności –
    JS

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Premium WordPress Themes