Pandemia sprzyja rozmaitym fejsbukowym łańcuszkom: internauci wymieniają najważniejsze książki w życiu, najważniejsze płyty, najważniejsze filmy… Uderzyło mnie, że choć od początku lockotu minęły właśnie trzy miesiące, jak dotąd nie pojawił się w tych zestawieniach teatr. Wiem, wiem, że to sztuka ulotna („Teatr to sztuka ulotna… ulotna, jak się okazuje, z dymem” – rzucił na naszym seminarium magisterskim skłonny do czarnego humoru prof. Andrzej Makowiecki kilka dni po pożarze Teatru Narodowego w 1985 roku). Wspomnienia po wspaniałych przedstawieniach to apel poległych: nawet, jeśli istnieją rejestracje video, nie zachowują tego czegoś. Przeżycie w teatrze wiąże się zanadto z chwilą bieżącą, z przemijającym szyfrem uczuć zbiorowych, ba, ze składem widowni. Raz mi się zdarzyło być dzień po dniu na tym samym przedstawieniu, bo tak mnie zachwyciło, że nazajutrz rano pobiegłem kupić wejściówkę, i dzięki temu po najlepszym „Hamlecie”, jakiego widziałem w życiu, zobaczyłem najgorszego. Nie przesadzam! Oziębła publiczność zdemontowała kompletnie spektakl: nie dlatego, że był zaplanowany jako interaktywny, nic z tych rzeczy; po prostu tego wieczoru widzowie nie dali aktorom potrzebnego im wzmocnienia emocji, psychicznego echa.
Tym bardziej jednak postanowiłem Państwu, a może i sobie opowiedzieć o dwunastu przedstawieniach, które miałem szczęście zobaczyć. W dwóch odcinkach, żeby nie było za długo. Na mojej liście będą tylko takie spektakle, z jakich wychodzi się w rozemocjonowaniu bliskim histerii, z tym specyficznym rozwibrowaniem mięśni po oczyszczeniu, po katharsis. Od dość dawna z teatru tak nie wychodziłem.
Nim zacznę, muszę dodać jeszcze i to: z punktu widzenia teatromana miałem niebywałe po prostu szczęście urodzić się na początku lat 60. i mieć rodziców oraz siostrę, którzy z jakichś powodów uznali, że bardzo młodego syna i brata warto zabierać na „dorosłe” przedstawienia. Dzięki temu widziałem na żywo spektakle-legendy. Czasem sam już sobie nie wierzę, że je widziałem. Że po prostu się na nie kupowało bilety i szło do teatru, żeby zobaczyć…

…na przykład „Balladynę” na motorynkach – Teatr Narodowy, reż. Adam Hanuszkiewicz, premiera 1974 (ja ją widziałem jakoś jesienią 1975, wydaje mi się). Zdjęcie powyżej jest dramatycznie złe, ale dzięki temu może działać wyobraźnia. Te litery były z czerwonego pleksi, kojarzyły się ze scenografią telewizyjnych show, jakie wtedy nadawano (np. „Wszystko za Wszystko”). Chodakowska jako tytułowa bohaterka, Dykiel jako Goplana, Kopiczyński w roli Kirkora, Chamiec jako Kostryn… Mam wrażenie, że pamiętam całą obsadę! Nigdy potem nie potrafiłem sobie wyobrazić sztuki Słowackiego inaczej, niż w takim telewizyjnym blichtrze z warkoczącymi hondami (dookoła pierwszego balkonu był zamontowany podest z desek, po którym jeździli Skierka z Chochlikiem, smród benzyny i hałas były trudne do opisania). Do dziś nie rozumiem, gdy ktoś mówi, że „Balladyna” się zestarzała…

Potem było jedno z najpotężniejszych moich przeżyć teatralnych – w tymże Narodowym na występy gościnne przyjechał (chyba w tym samym sezonie! W listopadzie, zdaje mi się?) krakowski Teatr Stary z „Wyzwoleniem” Wyspiańskiego w reżyserii Konrada Swinarskiego, kilka miesięcy po tragicznej śmierci tego ostatniego. Nie będę nikomu wmawiał, że trzynastolatek ZROZUMIAŁ tę sztukę – na szczęście po latach dostałem VHS z rejestracją telewizyjną spektaklu, którą zrobił Laco Adamik (a propos, czy ktoś wie, dlaczego nie ma jej na dvd?), a też przeczytałem parę razy sztukę, straszliwie dzisiaj aktualną. Ale wtedy, będąc chłopcem raczej dość wrażliwym, chłonąłem klimat, czułem tragizm biegu wydarzeń i to tak bardzo, że po powrocie do domu dostałem chyba gorączki. Mam do tej pory przed oczami charyzmatycznego Jerzego Trelę, śmieszno-straszny dialog Karmazyna z Hołyszem (Wiktor Sadecki i Jerzy Radziwiłowicz), ironiczną Muzę Anny Polony… A muzyka?! Polonez Zygmunta Koniecznego, w finale grany z jazzowym swingiem, umiem zanucić do dziś.
Tymczasem jeszcze wcześniej, w końcu czerwca 1974, widziałem w Krakowie „Noc listopadową” Wyspiańskiego w reżyserii Andrzeja Wajdy, znów z muzyką Koniecznego.

I znów to samo: przewrotną grę z romantyczną interpretacją powstania listopadowego zrozumiałem na pewno później, niż w wieku dwunastu lat, ale zwłaszcza sceny śpiewane przejmowały mnie dreszczem i ten tekst Wyspiańskiego chodził za mną tak długo, aż półtora dekady później napisałem o nim szkic (jest w mojej książce „Czekanie cudu”). Jerzy Stuhr jako Wysocki, Jan Nowicki jako książę Konstanty, Teresa Budzisz-Krzyżanowska jako Joanna, Barbara Bosak jako Pallas. I ta nieprawdopodobna chwila, gdy Kora (Anna Dymna) żegna się z Demeter (Zofią Jaroszewską). „Noc listopadowa” jako… śpiewogra, z songami, które mimo upływu lat nie opuszczają pamięci.
Mijają ze dwa-trzy lata, przychodzi bodaj rok 1977, i w Teatrze Studio jestem na „Replice” Józefa Szajny (jestem chyba ze trzy razy, po jednym ze spektakli w foyer gra na perkusji Władysław Jagiełło i to okazuje się wreszcie emocjonalną poduszką, która po wyjściu z budynku pozwala w miarę łagodnie wejść w zwykłe życie; żyć dalej).

To był spektakl bez słów; aktorzy wydawali jakieś pomruki, jęki, lamenty – brzmiało to, jakby próbowali sobie bezowocnie przypomnieć, że kiedyś mówili. W malarni na poddaszu teatru zgromadzone było wielkie śmieciowisko, postaci ubranych w szmaty zrazu się nie widziało, siadając dokoła na drewnianych ławach, dopiero, gdy zaczynały wyłazić, ruszać się, gmerać w tych resztkach i na swój sposób je porządkować. W omówieniach twierdzono za Szajną, że to reminiscencje po Auschwitz, ale zarazem była to całkiem współczesna apokalipsa. Na którą można odpowiedzieć przed czasem, bo jeśli nastąpi, żadnej repliki na nią się już nie znajdzie, nie będzie zresztą komu jej szukać.
I jeszcze jedno wspomnienie z teatru Szajny, dziwne. Byłem już chyba w maturalnej klasie, gdy udało mi się dostać bilety na schodzącego z afisza „Dantego” (według „Boskiej Komedii”). Rzecz w tym, że premierę miał ten spektakl w roku 1974, co dziewiętnastolatkowi wiosną 1981 wydawało się datą sprzed wieków, grano go niezliczoną ilość razy i rozumiało się samo przez się, że powinien być już do cna wyeksploatowany.

Przedstawienia starzeją się jak ludzie – tylko szybciej. Tymczasem kiedy już minąłem niepokojącą rzeźbę na drabinie w foyer (która to rzeźba, jak wiedziałem, jest Antonim Pszoniakiem) i kiedy zaczął się spektakl, wydarzyło się coś zaskakującego: przestał się liczyć czas. Siedem lat temu czy siedemset, Leszek Herdegen jako Dante krążył wśród nas po zaświatach. A w Beatrycze (Anna Milewska) to ja się na te dwie godziny zakochałem.
No i wreszcie, na koniec tej porcji wspomnień, seans teatralny (tak głosił napis na plakacie), który w gruncie rzeczy zrobił mi trochę krzywdę, bo na wiele lat odsunął mnie od teatru, sprawił, że kolejne przedstawienia mnie drażniły, aż przestałem do teatru chodzić, a kiedy zacząłem znowu, to od wielkiego dzwonu, grymasząc okropnie. Mowa o „Wielopolu, Wielopolu” Teatru Cricot 2, z którym Tadeusz Kantor przyjechał wiosną 1980 roku. Widziałem je rok później jeszcze raz, a teraz mam dvd z zapisem – no i właśnie stąd wiem, że żywej współ-obecności na sali nie da się zastąpić obrazem. W tym akurat przypadku tajemnica jest pewnie mało tajemnicza: kiedy w pewnej chwili aktorzy zaczynali hałasować kołatkami (takimi, jakich się używa w Wielki Piątek), ten hałas był tak ogłuszający, że wyciskał łzy z oczu; i ponieważ płynęły mi po policzkach łzy, więc się wzruszałem (jak uczy psychologia, nie uciekamy, ponieważ się boimy, ale boimy się, ponieważ uciekamy…). A oglądając tę scenę na ekranie mogę zawsze przykręcić potencjometr. Krążący między aktorami reżyser stwarzał iluzję, że wszystko się może zdarzyć; gdy tymczasem w zapisie video wszystko już jest zdecydowane… I tak dalej. W każdym razie nikt, tak jak Kantor, nie przedstawił procesu wspominania. Nie, nie „przedstawił” właśnie, ale: uobecnił.

Cdn.
(fotografie w większości ze strony: encyklopediateatru.pl)