Kiedy spotykam się z Belgiem, Kolumbijczykiem albo Marokańczykiem, jesteśmy sobą, nie przedstawicielami narodów. Ta oczywistość znika w momencie, gdy ja, Polak, spotykam się z ludźmi z dwóch, trzech, może czterech krajów: z Rosji, z Niemiec, z Ukrainy i z Izraela. Chyba nigdy nie czuję tak silnie nacisku historii, jak wtedy. Problem antysemityzmu, Wołyń, II wojna światowa i relacje polsko-radzieckie istnieją w nas obiektywnie, chciane czy niechciane. Trzeba wówczas odnieść się jakoś do roli Reprezentanta Narodu. Poinformować tego drugiego, jaki ma się stosunek do tego, co między narodami zaszło: jak Wolfgang z Berlina, mój uroczy rówieśnik, który ni z tego ni z owego zaczął mnie przepraszać za zbombardowanie Warszawy (tak mnie zaskoczył, że wyrwało mi się: „Ale przecież nie ty bombardowałeś?”, choć generalnie jego słowa były, owszem, ujmujące). Jak Tatiana, która przy piwie zapytała mnie w Moskwie: „A właściwie dlaczego wy nas tak nie lubicie?”. I weź tu, wytłumacz przy kawiarnianym stoliku urodziwej kobiecie, że nieprawda, że „nie lubimy”, ale z drugiej strony: Katyń, Apuchtin, Rokossowski, układ Ribbentrop-Mołotow (a przy tym to tak jak z Wolfgangiem: przecież TO NIE ONA …)
Nie lubię czuć się Reprezentantem Narodu i tutaj też nie napiszę, co Polacy w ogóle… Ale mam ochotę napisać, co ja. Co ja w sprawie Rosji: myślałem i czułem, czuję i myślę.
Jeśli nie liczyć Okręgu Kaliningradzkiego, to rozpad ZSRR odsunął od nas Rosję o ponad 600 km, a mentalnie zrobiła się ona bodaj jeszcze dalsza, łącznie z tym, że fatalnie mało o niej wiemy. Roczniki, które poszły do szkoły po roku 1985, nie mają już obowiązkowego języka rosyjskiego. Cyrylica stała się równie czytelna, jak pismo klinowe. Dziś, opowiadając w internecie rosyjskie żarty, które w PRL-u każdy chwytał w lot, trzeba je przekładać na polszczyznę, na czym zazwyczaj tracą (Dialog w kolei transsyberyjskiej, po wielu dniach milczenia. Jeden facet pyta drugiego: – A ty tigra jebał? – Niet. Poczemu sprasziwajesz? – Niczewo. Dla poddzierżania rozgowora. Po rosyjsku to okropnie śmieszne, po polsku – tylko wulgarne).
To nie nostalgia, tylko stwierdzenie faktu. Tym bardziej w poniższej opowieści przyjmuję perspektywę osobistą, żeby uwiarygodnić to, co dla ludzi młodszych ode mnie jest zapewne niezrozumiałe: tę intensywną, jak dziś oceniam, mieszaninę wielu złych i kilku dobrych uczuć. To, że Rosja była dla nas (dla mnie) tematem, który podnosił ciśnienie, burzył krew.
Istotna okoliczność biograficzna: moja rodzina ucierpiała od okupantów hitlerowskich (obaj dziadkowie zginęli z ich rąk), natomiast jedyny niebezpieczny kontakt z Armią Czerwoną – a ściślej: z jej zapleczem – miał charakter nieco wodewilowy: gdy w styczniu 1945 wygnańcy z Warszawy, zgromadzeni w podwarszawskiej willi kuzynki, zorientowali się, że nadchodzą maruderzy, dziewczyny schowano w piwnicy, dom zamknięto od środka, a skoro żołnierze zaczęli wobec tego rzeź kur, na ganek wychynęła rozłożysta gospodyni, której młodość upłynęła na pensji w Petersburgu, i sklęła ich po matieri tak soczyście, że oni jakoby uciekli. Inteligencka od strony ojca, a wiejska od strony mamy rodzina nie podpadała pod prześladowania ekonomiczno-polityczne. W rezultacie we wczesnym dzieciństwie zarówno z mediów („Czterej Pancerni”; ech, ta Marusia Ogoniok…), jak z domu dostawałem mniej więcej zgrany komunikat: Niemcy to kraj potworów, Rosji (Związkowi Radzieckiemu) należy się wdzięczność. A maruderzy we wszystkich armiach zachowują się tak samo.
Kiedy ten obraz zaczął się zmieniać? Zapewne w momencie, gdy bodaj w piątej klasie zaczęła się nauka rosyjskiego: tłumaczenie nauczycielki, że w naszej części Europy ludzie powinni umieć się porozumieć, a dlatego akurat po rosyjsku, że w ZSRR jest wiele narodów, i trudno zmuszać dziecko z Azerbejdżanu, które i tak musi znać rosyjski, żeby uczyło się jeszcze jakiegoś języka obcego, było nawet dla naszych, dwunastoletnich umysłów dość zwariowane. Za (głupawy, przyznaję) żart ze skrótu CCCP (ZSRR w oryginale) kolega wylądował na dywaniku u dyrektora szkoły. Naukę rosyjskiego widziało się jako przymus; przyjemność z faktu, że dość szybko można było czytać bez słownika „Murziłkę”, wydawane w ZSRR pismo dla innostrannych dzieci, nie wytrzymywała konkurencji z ochotą, żeby zrozumieć, o czym śpiewa Abba.
Jeszcze ważniejsze było co innego. Świat dorosłych, do którego zaczynałem aspirować, był przeniknięty mitem Ameryki: najlepsze samochody były jakoby amerykańskie, najwspanialsze filmy były amerykańskie, najlepsza muzyka była amerykańska (choć często tak naprawdę pochodziła z Wysp Brytyjskich). Jednocześnie jednak w tym świecie oficjalnie chwaliło się bez ustanku radziecką technikę, radzieckie filmy i radzieckich piosenkarzy. Nieźle to podsumowywał dowcip, że krasnoludki radzieckie są największe na świecie… Oto przepis na wzbudzenie w kimś wstrętu: powtarzajcie mu, że, powiedzmy, frutti di mare są najsmaczniejsze na świecie, mówcie mu to w dzień i w nocy, sugerujcie, że głośne kwestionowanie tego smaku może mieć dla niego nieprzyjemne konsekwencje… a po cichu dajcie mu do zrozumienia, że sami marzycie o befsztyku. Nawet kompletny dureń dojdzie do wniosku, że z tym frutti di mare musi być coś nie tak. Tak to właśnie działało. Dobrze pamiętam, ile w wieku lat czternastu kosztowało mnie przyznanie się przed sobą, że „Dziewięć dni jednego roku” i „Lecą żurawie” to filmy, które naprawdę zrobiły na mnie wrażenie. I moją głupią minę, kiedy dowiedziałem się, że komedia „Świat się śmieje” (Wiesołyje rebiata), która mnie ubawiła do łez, to był ulubiony film Stalina, a niektórych aktorów wyciągnięto na plan prosto z łagru.
Dziś umiem to nazwać: mimo domowego wychowania pozbawionego nienawiści do wschodniego sąsiada, rodziła się we mnie świadomość, że żyję w kolonii. W tej kolonii oficjalnie szerzono przekonanie, że kultura i cywilizacja imperialnego centrum stoi na poziomie wyższym od wszystkiego, więc również od kultury i cywilizacji lokalnej. Wyzwalało to, rzecz jasna, postawę reaktywną: wszystko, co stamtąd pochodziło, stawało się godne szyderstwa i pogardy (w tle był niewątpliwie nacjonalistyczny żal, że dawno temu to MY byliśmy imperium, gdy ONI dopiero zaczynali budować państwo). Rodził się resentyment: głucha nienawiść bezsilnych, którzy mieli zachwycać się samochodami marki Żiguli i Moskwicz, a marzyli o amerykańskich krążownikach szos (kupując, ewentualnie, jeśli odpowiednio długo oszczędzali, małe fiaty 126p).
Zanim powiem, co dalej – ważne objaśnienie językowe. Otóż Moskwa była stolicą ZSRR, a „Rosja” oznaczała nieistniejące państwo cara. W użyciu częściej był epitet „radziecki” niż „rosyjski”. Ale już kiedy np. grali piłkarze ZSRR, nazywało się ich nie „ludźmi radzieckimi” (to za długo i było zresztą stosowane jedynie podczas oficjalnych przemówień), nie „sowietami” (to z kolei słowo było zakazana przez cenzurę), ale Rosjanami. „Drużyna radziecka zdobyła bramkę i dzięki temu Rosjanie wygrali mecz”. Wyrażało się w tym powszechne przekonanie, że z tygla narodów radzieckich ma powstać jeden naród, ale wcale nie radziecki, tylko rosyjski właśnie.
Potoczna opinia szła za (zakazaną i niedostępną) książką Jana Kucharzewskiego, że między imperialną polityką carów i doktryną Breżniewa nie ma żadnej różnicy. Zresztą, jakkolwiek nauczyciele to przemilczali, wystarczyło przyjrzeć się granicy III zaboru rosyjskiego, a potem spojrzeć na współczesną wschodnią granicę Polski, żeby zauważyć podobieństwo. Interesy Ukraińców, Białorusinów, Litwinów, nie mówiąc o Tatarach albo Jakutach, w ogóle nie istniały w naszej świadomości: kiedy śpiewałem przy ognisku idiotyczną piosenkę „Jedna atomowa, druga atomowa i wrócimy znów do Lwowa”, nie była ona skierowana przeciwko Ukrainie, tylko przeciwko ZSRR/Rosji. Nierosyjskich narodów w naszym ówczesnym wyobrażeniu o Związku Radzieckim NIE BYŁO.
A potem jeszcze wybuchł Sierpień 1980 roku i ten kolonialny lęk przed reakcją stolicy imperium wychynął na powierzchnię. Przez cały okres „karnawału sierpniowego” nie pytało się, czy komuniści polscy się odwiną i zorganizują jakiś stan wojenny (co, jak wiadomo, w końcu zrobili), tylko: „wejdą czy nie wejdą” – Rosjanie oczywiście. Co szokujące, także w oficjalnych przemówieniach Kani, a potem Jaruzelskiego, nieomal wprost mówiło się o zagrożeniu ze strony Moskwy. Oczywiście, brzmiało to enigmatycznie: „Rodacy, musicie pamiętać o naszym położeniu geopolitycznym”. Ale nie miało się żadnej wątpliwości, że znaczyło to: „Nie drażnijcie Rosjan, bo zrobią to samo, co na Węgrzech w 1956 roku, albo w Czechosłowacji w 1968”.
Kiedy tak to sobie teraz odtwarzam, zaczynam dziwić się, że w ogóle z tej rusofobii się wyleczyłem. Niby od czasów mojego dzieciństwa istniały odtrutki: twórczość Bułata Okudżawy i Władimira Wysockiego, kreskówka „Wilk i zając”, muzyka Czajkowskiego, Ałła Pugaczowa (!!!), „Mistrz i Małgorzata” oraz „Biała gwardia” Bułhakowa (ale nie Babel, bo „Armia konna” mówiła o wojnie z nami, co mnie, osiemnastolatka, zgorszyło…). Pamiętam, jak u śp. Tadeusza Komendanta słuchaliśmy kiedyś (już na studiach) jakiejś rosyjskiej emigrantki, śpiewającej pieśni łagierne – nie zapamiętałem i nie umiem dziś odtworzyć jej nazwiska, ale było to wstrząsające. Radziłem sobie z tym tak mniej więcej, jak cierpiący na nienawiść do Niemców rodzice, uwielbiający Bacha: nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek któreś z nich powiedziało na głos, że Bach był Niemcem. Więc i dla mnie Okudżawa, Czajkowski i Bułhakow unosili się w przestrzeni, gdzie narody nie istnieją.
Zanim zrekonstruuję drogę wyjścia z tego mroku, jeszcze jedno wspomnienie, wyjątkowo dla mnie wstydliwe – ale uważam, że należy się tutaj z niego wyspowiadać. To nieustanne oficjalne chwalenie tego, co rosyjskie, doprowadziło mnie (i, jak się zaraz okaże, nie tylko mnie) do naprawdę moralnego upadku. W liceum zacząłem chodzić na festiwal Jazz Jamboree. Któregoś razu (w 1978 czy 1979 roku) wystąpił na nim zespół jazzowy z Leningradu. Dla nas – używam tu liczby mnogiej, bo reagowałem tak samo, jak znaczna część publiczności – byli to znowu przedstawiciele imperium, którym się zdawało, że nam, tubylcom, zaimponują. Nie przyszło nam do głowy, że byli to dzielni ludzie, którzy w opresywnym państwie starali się grać ukochaną muzykę wbrew władzom, że należą im się przyjazne brawa. Wewnętrzne zróżnicowanie społeczeństwa ZSRR, istnienie tamtejszej opozycji, nie mieściło mi się w głowie (choć o nim, rzecz jasna, słyszałem): według ówczesnego mnie wszyscy tam byli albo komunistami, albo, w najlepszym razie, posłusznymi poputczikami. Nie przypominam sobie aż gwizdów (choć głowy nie dam), ale z pewnością muzyków z Leningradu przyjęliśmy skrajnie zimno. Z nieznajomymi na widowni wymieniałem okrutne żarty, że przyjechały kuranty z Kremla. Oto syndrom frutti di mare w praktyce.
Uff, powiedziałem, co mi leży na wątrobie od ponad 40 lat. Pora opowiedzieć o wyzwalaniu się z tych zawikłań. Dla mnie lekarstwem okazała się duchowość prawosławna. Po śmierci ojca w 1985 roku straciłem busolę religijną i przypadkiem trafiłem na teksty Mikołaja Bierdiajewa, którego nieśmiało zaczęto tłumaczyć na język polski. Po fragmentach jego „Autobiografii filozoficznej”, na które natknąłem się w „Literaturze Na Świecie”, zaintrygowany postanowiłem przeczytać całość. Dotarłem do przekładu angielskiego – mój rosyjski, od lat nieużywany, był już za słaby. Wrażenie było potężne: poczułem, że znalazłem przewodnika, który odpowiada na dręczące mnie pytania. Że jestem u siebie. Nigdy nie doświadczyłem czegoś podobnego, czytając myślicieli katolickich, nawet Tischnera! Potem sięgnąłem po Dostojewskiego: o ile „Zbrodnia i kara”, przeczytana w liceum, raczej mnie zmęczyła, to „Bracia Karamazow” i „Idiota” wprawili teraz w rodzaj gorączki (czytając, rzecz jasna po polsku, „Braci Karamazow”, śniłem po rosyjsku!). Potem Szestow. Sołowjow. Informacje o organizacji Memoriał; opowieść o zawrotnej odwadze Gorbaniewskiej, która z SIEDMIORGIEM przyjaciół zaprotestowała w 1968 roku na placu Czerwonym przeciwko inwazji na Czechosłowację (i oczywiście wylądowała w psychuszkach). Filmy Tarkowskiego, obejrzane jeszcze raz, bo już je znałem, ale teraz one zabłysły jakimś duchowym światłem („Andriej Rublow”! „Solaris”! „Zwierciadło”!!!). A dwa jego późne filmy nakręcone na Zachodzie – nie: nagle okazało się, że do widza zachodniego trzeba mówić powoli i wielkimi literami, co mi niepotrzebne; że Tarkowski odcięty od Rosji traci to wszystko, co w jego filmach mnie zachwyciło.
Dziś myślę, że Rosja to oszałamiająca kultura – i państwo, którego interesy od osiemnastego wieku są, obiektywnie patrząc, sprzeczne z interesami Polski. Czy mogę mieć pretensje, że Putin nie jest polskim patriotą? Osobną kwestią jest, czy Putin jest aby idealnym przywódcą dla Rosji, ale zdaję sobie sprawę, że perspektywa, z której na niego patrzę, nie pozwala mi na obiektywizm. Politycznie rzecz biorąc, Rosji się boję. Kultura rosyjska mnie fascynuje. Poznani Rosjanie są przesympatyczni (no dobrze, żeby nie skłamać, przyznaję, że obsługa hotelowa w Moskwie była dość… arogancka, ale też trudno mi etażną, która na koniec wyciągnęła ode mnie ileś rubli za posprzątanie po mnie pokoju – a naprawdę nie nabrudziłem przesadnie! – wliczać do grona znajomych). Jednocześnie zdaję sobie sprawę, że między tą fascynującą kulturą a niepokojącymi realiami politycznymi Rosji musi być jakiś związek, że to nie jest tak, że im Putin spadł z księżyca (już raczej Jelcyn…) – ale też dziś muszę pytać również, czy nam spadł aby z księżyca Kaczyński. Więc jest we mnie i entuzjazm, i lęk, i przyciąganie, i odpychanie – choć od kilkunastu lat więcej przyciągania, bo odkryłem na dodatek i Zwiagincewa, i przerażający „Ładunek 200” Bałabanowa, a ostatnio Coja.
Tą niejednoznacznością będę się usprawiedliwiał, jeśli ktoś zarzuci mi (słusznie), że tekstów tej długości na blogu się nie umieszcza. Ale czternaście tysiący znaków, żeby to wszystko rozwikłać, to i tak za mało…