Krytyka, która spadła na Kościół katolicki w Polsce, objęła, może nawet paradoksalnie przede wszystkim, środowiska „katolików otwartych”. Zarzuca się nam (im? – chwilami sam już nie wiem, gdzie moje miejsce, ale jeśli atakują, to jednak NAS), że współtworzyliśmy zmowę milczenia wokół pedofilów w sutannach, że szminkowaliśmy zbrodniczą mafię czarnych swoimi rojeniami o chrześcijaństwie jako humanizmie, że skoro nic nie zrobiliśmy, to jesteśmy współwinni. A jeśli brzękniemy, że niezależnie od kryzysu moralnego INSTYTUCJI, w chrześcijaństwie znajdujemy jednak źródłową PRAWDĘ, to jeszcze na dodatek – jak się okazuje – przeciwdziałamy zdrowemu procesowi likwidowania wpływów opresyjnej religii jako takiej na nasze społeczeństwo.
Początkowo przyjmowałem te wypowiedzi (nie będę ich cytował, ale myślę, że ich ton streściłem wiernie – w mojej bańce internetowej jest ich mnóstwo) z rozdrażnieniem. I w dalszym ciągu uważam, że to środowisko, moje środowisko, obrywa rykoszetem, w znacznym stopniu niesprawiedliwie. Chodzi jednak o ten stopień właśnie. Bo przecież „w znacznym stopniu” to nie to samo, co „całkowicie”.
Trudno mi robić rachunek sumienia bliźnim, więc myślę o tym, co sam pisałem w ciągu minionych 30 lat. I wychodzi mi, że:
(1) Tak, słyszałem o pojedynczych przypadkach, które dzisiaj określamy mianem aktów pedofilskich. Osobiście, będąc w swoim czasie ministrantem, nie byłem świadkiem ani choćby kandydatem na ofiarę tego procederu. Kiedy już dawno nie służyłem do mszy, o pewnym znanym mi księdzu usłyszałem zgryźliwy żart (choć, jak to w rozmowie towarzyskiej z dawnym kolegą z parafii, nic nie zostało powiedziane do końca, chodziło o jakieś dwuznaczne głaskanie po policzkach, ale przecież nie o dobieranie się do spodni nastolatków! – zaraz zresztą zaczęło się mówić o czym innym). Wydawało mi się, że są to niesmaczne, ale nie idące dalej objawy skrywanej słabości. Pojawiające się potem prasowe doniesienia o aferach (np. sprawa z Tylawy) miałem za zatarcie się mechanizmu, który generalnie działa. Tak, w tej sprawie ufałem instytucji. I to zaufanie zostało zawiedzione. Teraz krytyka ze strony ateistów, że była to naiwność, a nie zaufanie, wydaje mi się zrozumiała psychologicznie (miło jest powiedzieć: „Zawsze wiedziałem, że…”), ale ich brak zaufania wyrastał przez lata z innych wyborów światopoglądowych. Jeśli jest się we wspólnocie, to siłą rzeczy pewne minimum zaufania do jej struktury trzeba mieć. I odwrotnie: jeśli się to zaufanie straciło, trudno mówić o przynależności do wspólnoty,
(2) Pozostałe mechanizmy, dziś powszechnie wreszcie piętnowane (tryumfalizm, domaganie się, by zakazy ściśle religijne znajdowały odpowiednik w zakazach prawnych, pozorowanie tylko dialogu z myślącymi inaczej, nieakceptowalne nauczanie o etyce seksualnej, niski poziom intelektualny kleru, z purpuratami na czele), były wielokrotnie przedmiotem moich artykułów, począwszy od debiutu w „Gazecie Wyborczej” w 1991 roku („Kościół zamknięty?”). Tak, można było pisać (jeszcze) ostrzej – i o tę względną łagodność można mieć do mnie pretensję. Ale – dopowiada niezawodny obrońca mnie samego, który we mnie mieszka – przecież i za to, co pisałem, spotykały mnie ze strony współwyznawców zarzuty, czy raczej obelgi, np. że jestem osobistym nieprzyjacielem Pana Boga, że wstąpił we mnie szatan (sic – to mi przez telefon powiedział mój ulubiony duszpasterz z lat 80.), że niszczę Kościół itp. A przecież nie chodziło o to, żeby ludzi, odpowiedzialnych za stan Kościoła w Polsce, utwierdzać w roli nieprzejednanych obrońców stanu rzeczy, tylko żeby ich przekonać, że się mylą. Toteż po tym pierwszym artykule, pisanym w gniewie płynącym z zawiedzionej miłości i zawiedzionych nadziei, zdarzało mi się pisać oględniej, miarkować gniew, żeby dać szansę interlokutorom do zastanowienia się nad tym, co w ich postępowaniu było, moim zdaniem, błędem. Owszem, nie przychodziło mi do głowy, że mogą oni być cynicznymi hipokrytami, którzy wiedzą, jak jest, wiedzą, że już dawno zdradzili przesłanie Ewangelii, ale liczą na to, że kiedy napiętnują „buntowników” (wśród których zresztą nie byłem przecież najważniejszy), to wszystko zostanie po staremu. Tak, zakładałem, że w instytucji jest dość ludzi dobrej woli (nawet jeśli wielu z nich pozostaje pod wpływem obskuranckiej wersji katolicyzmu), na których da się stopniowo wpłynąć. W końcu to katolicy otwarci mieli za sobą światłe dokumenty uchwalone podczas II Soboru Watykańskiego – to, co zostało w ważnych dokumentach instytucji, wskazywało, że racja jest po naszej stronie. Teraz rzeczywiście nie mam już tej nadziei. Ale teraz ŁATWO NIE MIEĆ NADZIEI, bo wrzód pękł i jego śmierdząca treść się rozlała.
(3) Nawiasem mówiąc, o Janie Pawle II pisałem z reguły dość powściągliwie. Można sprawdzić. Niewykluczone, że zdarzało mi się z sentymentem mówić o jego pierwszych dwóch pielgrzymkach do Polski. Niewątpliwie z entuzjazmem komentowałem List do artystów (i tego entuzjazmu się nie wstydzę, bo to piękny tekst). Ale to, zdaje się, tyle. To, co JP2 mówił w latach 90., przyjmowałem z konsternacją – ze względu na to, jak podtrzymywał naszą narodową wspólnotę wcześniej, przed 1989 rokiem. Twierdzenia moich znajomych konserwatystów, że należy studiować jego pisma jako najwyższe osiągnięcia duchowo-intelektualne polskiego piśmiennictwa, wydawały mi się przesadzone. Tak jak, uczciwie stawiając sprawę, przesadzone wydaje mi się mimo wszystko robienie dziś z JP2 zbrodniarza. Jego stosunek do Degollado i McCarricka jest dla mnie zagadkowy, bo rzeczywiście wygląda to tak, jakby ich chronił. Ale to, co o nim wiem, kompletnie mi nie pasuje do obrazu człowieka, który zdaje sobie sprawę, że deprawują oni dzieci, i właśnie dlatego ich cynicznie wspiera. Mogę uważać (i w istocie uważam), że jego nauczanie w sprawie antykoncepcji było niesłuszne, jego potępienie linii „Tygodnika Powszechnego” niesprawiedliwe, a koncept „cywilizacji śmierci” fatalny w skutkach; że sposób, w jaki potraktował on Hansa Künga, teologów wyzwolenia i amerykańskie zakony żeńskie, był okropny – ale to wszystko nie znaczy, że podoba mi się przerabianie „ulicy Jana Pawła II” na „ulicę ofiar Jana Pawła II”. W tym potępieniu widzę pośpiech, który prawie zawsze jest moralnie podejrzany. (Tak, tak, to ostatnie zdanie niewątpliwie każe mnie zaliczać do dziadersów; ale tu stoję, nie mogę inaczej).
A w ogóle to znam wielu porządnych księży, o których myślę z troską i współczuciem. Ja mogę się ewentualnie obrazić na wspólnotę, a moje życie nie ulegnie przecież znaczącej przemianie. Ale co oni mają zrobić? Jak sobie poradzić z tą katastrofą wizerunkową, ba, żeby tylko wizerunkową, MORALNĄ, instytucji, której się poświęcili? Tu milknę, bo w takich razach lepiej pomilczeć z drugim człowiekiem, niż się mądrzyć.
