Na warsztatach dziennikarskich wielokrotnie stawiałem studentom pytanie, czy zasada obiektywności mediów ma oznaczać dopuszczanie do nich wszystkich poglądów, funkcjonujących w społeczeństwie, także jawnie niegodziwych i głupich? Odpowiedzi jeszcze kilka lat temu zdradzały, że młodzi ludzie nie widzą problemu: wystarczało im przekonanie, że naturalną granicą wolności (także: wolności słowa) jest krzywda drugiego człowieka, kto więc do takiej krzywdy wzywa, sam się z debaty publicznej wyklucza, kropka. Załatwiało to problem zaproszenia do studia antysemity, zwolennika „dobrej pedofilii” albo tworzenia obozów reedukacyjnych dla homoseksualistów.
Bardziej wnikliwi studenci ujawniali coś innego, chyba zresztą mimowolnie: a mianowicie relatywizm jako główny składnik atmosfery, którą oddychamy. Pytali mianowicie, kto definiuje „jawną niegodziwość i głupotę”; twierdzili, że co niegodziwe i głupie dla jednych, jest wszak godziwe i mądre dla drugich – i odwrotnie. Likwidowało to stawiany przeze mnie problem niejako z przeciwnej strony: dziennikarz, z natury rzeczy będący produktem swojej klasy, środowiska, momentu historycznego i prywatnych idiosynkrazji, nie ma żadnych podstaw, by ten lub ów pogląd wykluczać – chyba, że jakiś pogląd jest formalnie zakazany przez panujące prawo. (Swoją drogą: szczęśliwe i minione, choć niedawne czasy, gdy młode pokolenie nie zdawało sobie sprawy, że prawo może być niesprawiedliwe).
Co ciekawsze i – moim zdaniem – straszniejsze, to że uznanie rozmaitości poglądów w kwestiach podstawowych dla naszego myślenia znajduję także w niejednym wypracowaniu licealistów. „Człowiek wobec dobra i zła”? Przecież „dobro” i „zło” są subiektywne, każdy je dla siebie definiuje, wolnoć Tomku w swoim domku. I weź tu teraz wyjaśnij natężenie patosu w III części „Dziadów”. Można powiedzieć, że Bóg jest carem świata, można też nie powiedzieć, jak się komu podoba. O co kaman?
Stajemy w obliczu istotnej sprzeczności, na którą w swoim czasie zwracali uwagę na przykład Leszek Kołakowski i Jan Strzelecki. Mówienie o obiektywnej prawdzie, a nawet – łagodniej – o obiektywnych kryteriach prawdy, pachnie na odległość nieładnie: przemocą, chyba, że mówimy o naukach ścisłych, które (Bogu dziękować) mają możliwość weryfikacji twierdzenia przez eksperyment. Ale z drugiej strony rezygnacja z pojęcia „obiektywizmu” w rozmowie o dobru i złu, godziwości i niegodziwości, nie tylko przemocy nie wyklucza, a przeciwnie, umieszcza nas w przestrzeni, w której istnieją tylko poszczególne wypowiedzi oraz stosunki sił. Jeśli jest nas więcej, nasze wypowiedzi stają się prawdziwe. „Przemoc” nie musi oznaczać pałki teleskopowej lub karabinu czy pięści. Istnieje przecież także przemoc symboliczna, również „miękka”, jak aprioryczne i powszechne uznanie czegoś za niedorzeczność lub kogoś za chronicznie mówiącego niedorzeczności. Oto poważne, moim zdaniem, źródło niepokoju, czy prawdę można ustalać w głosowaniu.
I tak źle, i tak niedobrze. Nie tak dawno poseł (i profesor) Wojciech Roszkowski zadawał pytanie: „Dlaczego wątpiąc w teorię Darwina jestem traktowany jako heretyk?”. Odpowiedź zdaje się tak prosta, że aż wstyd, że profesor jej nie zna: gdyż teoria naukowa jest zweryfikowaną hipotezą i odrzucanie jej na zasadzie „a mnie się zdaje, że to nieprawda” (prof. Roszkowski biologiem nie jest) ośmiesza jedynie odrzucającego. Warto jednak zwrócić uwagę, że dochodzi w tym momencie do odwrócenia sojuszy: prawicowy polityk domaga się wolności od poglądu, zweryfikowanego naukowymi procedurami, a ja, „centrolewica”, sięgam po kategorię obiektywizmu. W innych momentach słyszę z tamtej strony, że to ja uprawiam subiektywizm, nie uwzględniając obiektywnej prawdy (której dysponentem jest Kościół katolicki itd.).
„Orkiestrowym tutti” frazesu o tym, że obiektywnej prawdy nie ma, stały się dla mnie wczorajsze wydarzenia w Waszyngtonie. Słuchałem bełkotu Donalda Trumpa, że ukradziono wielkie zwycięstwo, które odniósł on, największy prezydent w dziejach USA (on to naprawdę mówił!), odruchowo dziwiąc się, że przez kilka lat dostęp do jednego z największych arsenałów jądrowych na świecie miał świr i że mimo to dalej żyjemy – choć przecież dziwić się, przynajmniej w tej pierwszej sprawie, nie powinienem. Media od lat nagłaśniały rozmaite idiotyzmy i niewielu było dziennikarzy, którzy jasno stawiali sprawę: moje sumienie nie pozwala dopuścić do debaty, to znaczy nagłośnić, tego czy tamtego poglądu, bo jest głupi i/lub niegodziwy. Frazes o wolności słowa sprawił, że nieomal jedynym przejawem „odpowiedzialności” władz takiego na przykład fejsbuka jest konsekwentne cenzurowanie fotografii, na której widać kobiece sutki.
Wolność słowa rozumiemy dziś jako wolność do opowiadania dyrdymałów. Płaskoziemcy byli tylko śmieszni, antyszczepionkowcy okazali się groźni, zwolennicy paleo-, a właściwie patoprawicy są śmiertelnie niebezpieczni. Gdyż problem Trumpa nie polega na tym, że głosi poglądy konserwatywne, tylko że jest narcystycznym, nieodpowiedzialnym bęcwałem. I również bęcwałami są ludzie, którzy uwierzyli w „kradzież wielkiego zwycięstwa największego prezydenta w dziejach USA”. Tymczasem jasne nazwanie tego obiektywnego faktu interpretowane bywa zazwyczaj jako przejaw „klasowej pogardy”, czyli – witaj, smutku! – subiektywnej niechęci do kogoś, kto inaczej myśli.
Nie muszę chyba dodawać, że te same zdania można by napisać o popierających władze w kilku co najmniej krajach, z Polską włącznie. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że istnieją taktyczne powody, dla których z ludźmi uwiedzionymi przez narcystycznych oszołomów należy rozmawiać grzecznie, próbować ich przekonywać, pozyskiwać itp. Witkacowskie „z głupim człowiekiem nie warto gadać, więc stulcie pyski i proszę siadać!” nie jest skuteczną receptą oddziaływania na społeczeństwo. Ale szturm na Kapitol pokazuje skutki postawy odwrotnej: kochajmysiego uznawania, że warto rozmawiać z każdym i że „każdy ma swoją opowieść”.
Naturalnie nie twierdzę, że prawdę obiektywną posiadłem. Widzę niemałe pole negocjacyjne, obszar czegoś, co kiedyś nazywało się dialogiem. Ale nie z każdym i nie na każdych warunkach. Z tego, że w wielu kwestiach mogę się mylić, nie wynika, że mogę się mylić we wszystkich kwestiach i zatem z pożytkiem mogę słuchać każdego rozmówcy. Trzeba sobie przywrócić prawo do arystokratycznego (tak jest) wzruszania ramionami na niemały zestaw idiotyzmów, krążących dziś w sieci jako przekonania, warte dyskusji. A że ktoś na tej zasadzie wykluczy i mnie, zwracając to rozumowanie w przeciwną stronę? To fakt. Tylko że on nie będzie miał racji (widzę, że to kiepska, gołosłowna puenta; ale tu stoję, nie mogę inaczej).