Sylwester był dla mnie kiedyś, dawno-dawno temu, wielką atrakcją, bo był zabawą DLA DOROSŁYCH. Potem dołączyłem do tego grona – wreszcie, po latach oczekiwań – i nie bardzo mogłem zrozumieć, dlaczego każdy Nowy Rok witam mimo to z poczuciem głębokiej ambiwalencji. Początkowo zwalałem to na nadmiar alkoholu wypitego tej nocy, na niewyspanie i tak dalej. Rozpatrywałem także hipotezę przesadnych oczekiwań, których żadna noworoczna impreza nie mogła spełnić: sądziłem, że tę ambiwalencję powoduje zablokowane, nie dopuszczone do świadomości rozczarowanie.
Aż pewnego razu byłem z pierwszą żoną na balu sylwestrowym pod Płockiem, w ośrodku wypoczynkowym, który pewnie dziś już nie istnieje całkiem, a jego ruina przez pewien czas była miejscem eksploracji miłośników wdzierania się do porzuconych budynków – wiem, bo kilkanaście miesięcy temu internet podrzucił mi fotografie z wyprawy w to miejsce. Nieważne. Ważne jest to, że podczas tamtego balu przeżyłem mroczną iluminację.
Działo się to kilkadziesiąt minut po północy. Wodzirej – a jakże – uformował korowód z trzymających się jeszcze na nogach uczestników zabawy. Nie było ich wielu: faceci w większości półleżeli już, znieczuleni, na krzesłach lub w ich pobliżu. Ale kilku wytrwało. Co do mnie, stałem w progu sali, bo chyba wracałem akurat z toalety. I zobaczyłem błędne koło. Te wszystkie kobitki w strojach księżniczek, ale jakieś blade, z makijażem już znieświeżonym, niejedną falbanką naderwaną, włosem cokolwiek potarganym; niejedna miała przed paroma godzinami koronę na głowie, rozdawali je chyba na początku imprezy, i te korony, pokrzywione, zdeformowane, ledwie się już trzymały fryzur. Do tego mężczyźni: brzuchaci i spoceni, czerwoni na pyskach, też z jakimiś koronami czy spiczastymi czapeczkami powoli ale nieodwołalnie ześlizgującymi się z ich zaczesek i łysin, z uzębieniem cokolwiek niekompletnym, w rozluźnionych krawatach poplamionych sosem, powiewający wygniecionymi połami od garniturów. Bawili się, desperacko starali się bawić, udawać kogoś innego, nie pamiętać o nieudanych dzieciach i ratach do zapłacenia. Przegalopowali koło mnie z wdziękiem przetaczanych beczkowozów, chichocząc bez przekonania. Początkowo sądziłem, że dostałem ataku mizantropii, która zazwyczaj mnie omija (ja w sumie lubię ludzi, choć od niedawna – nie ryczałtem). Ale nie, nie miałem do nich żalu, że tacy niewyjściowi i wymięci; nie miałem wątpliwości, że jestem jednym z nich, lub lada rok będę (miałem wtedy koło trzydziestki, średnia wieku balowników wydawała się nieco wyższa). Nie to, że byli okropni, chociaż byli; to sytuacja była absolutnie upiorna. Uświadomiłem sobie, że każdy sylwester stanowi prawdziwy bal na Titanicu, urodziny Czasu, świętowane przez jego niedoszłe na razie ofiary.
Jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, bardzo mnie to odkrycie uspokoiło i dziś z całą przyjemnością myślę o spędzeniu sylwestra z przyjaciółmi. Przestałem się cieszyć, że nadchodzi nowy rok; od tamtej pory świętuję, że przeżyłem kolejny, choć mógłbym – nie. Tę noc spędzam w skromnym gronie, o dwunastej złożę ostrożne życzenia, żeby nie zapeszyć. Czuję, że jesteśmy razem przeciwko nieprzyjaznej mocy przemijania, entropii. Dziś, w epoce PiSu i pandemii, to bardziej oczywiste, niż kiedykolwiek. Rano ucieszę się już bez cienia ambiwalencji, rozraduję się z kolejnego poranka, z nieoglądanego zazwyczaj wschodu słońca: że znowu dla nas wzeszło.
„Wielu snem śmierci upadli, / Co się wczora spać pokładli, / My się jeszcze obudzili, / Byśmy Cię, Boże, chwalili”. Proszę wybaczyć, bo może Państwo szykują się jutro na SZAMPAŃSKĄ ZABAWĘ, ale moim zdaniem dopiero ten fragment Pieśni porannej Franciszka Karpińskiego stawia sprawę sylwestra we właściwej perspektywie. Żyjemy. Ahoj, ciągle żyjemy (koronę czy czapeczkę można zatem wciąż wyprostować, krawat oczyścić, falbankę zszyć, makijaż uzupełnić). Jeszcze żyjemy. A skoro żyjemy, to wszystko się może zdarzyć, także rzeczy przyjemne, jak definitywny upadek tego rządu, skokowe schudnięcie bez wysiłku, wygaśnięcie pandemii, czy znalezienie jeszcze lepszych serników, niż w piekarni Wanda naprzeciwko naszej kamienicy. Takie obroty spraw wyklucza tylko pesymista, a tym nie będę, mowy nie ma!
