Wszystko to, co mam do napisania, jest naprawdę dziwne, więc najmniejszym z tego dziwactwem jest rozpoczęcie od fragmentu z Brunona Schulza:

„Księga… Gdzieś w zaraniu dzieciństwa, o pierwszym świcie życia jaśniał horyzont od jej łagodnego światła. (…) Wówczas zostawałem z nią sam na sam i wiatr szedł przez jej stronice i obrazy wstawały. (…) [A potem] życie moje potoczyło się nowym, odmiennym torem, bez świąt i bez cudów, i byłbym może na zawsze zapomniał o Księdze, gdyby nie ta noc i ten sen”.

Moja Księga była mniej paradoksalna, niż ta Schulzowska, mniej paradoksalnie święta, gdyż naprawdę była Biblią – „Biblią w obrazach”. W dzieciństwie tak wczesnym, że przypomina dziś zbiór fotosów z nieoglądanego (lub nawet nigdy nie zmontowanego) pilota serialu, wyłaniała się na Gwiazdkę z zakamarków mieszkania, przez resztę roku skutecznie odciętych od jego zwykłej przestrzeni, i plasowała się w pobliżu choinki. Możliwe, że początkowo wolno mi było ją przeglądać tylko pod okiem dorosłych, nieufnych, czy moje palce nie będą akurat umazane dżemem lub zaopatrzone w kredkę-świecówkę, którą mógłbym pokreślić stronice. Ale podobna profanacja nigdy by mi nie przyszła do głowy. Księga była zbyt inna od innych książek, zbyt dostojna. Jej pomarszczony na brzegach papier pochodził z pewnością z czasów przedtopotowych, jak uparcie mówiłem, budząc niezrozumiały śmiech dorosłych. Miała zaskakujący format albumów z fotografiami – była niewysoka, za to bardzo szeroka – oraz ciemnoczerwoną materiałową okładkę ze złotawymi tłoczeniami. Zawierała fragmenty Pisma Świętego (tych nie umiałem wówczas jeszcze przeczytać) i kolorowe ilustracje, z których wzięły się najstarsze pokłady mojej wyobraźni religijnej. Z niej dowiedziałem się, jak wyglądali Adam i Ewa, Mojżesz, Abraham, Daniel w jaskini lwów, Matka Boska z Józefem i Jezus, Szatan i święty Paweł w drodze do Damaszku. Ona uświadomiła mi, jak wyglądała Golgota i czego spodziewać się podczas Sądu Ostatecznego. Oczywiście później przyszły inne przedstawienia, inne wizerunki – i nie, nie mam wątpliwości, że artystycznie dojrzalsze, bardziej wyrafinowane, piękniejsze, przejmujące. Tamte przypominałyby tanie oleodruki, jakie czasem widywałem nad małżeńskimi łóżkami rodziców moich kolegów z podstawówki, gdyby nie były pierwsze, zyskując w ten sposób subiektywny status oryginałów.

Kiedy umarł mój ojciec, a ja ożeniłem się i wyprowadziłem z domu, Księga zniknęła na jakiś czas; przypuszczam zresztą, że zniknęła wcześniej, po śmierci babci, do której z całą pewnością należała. Ale nie zapomniałem o niej i któregoś dnia poprosiłem mamę, żeby ją odnalazła i mi ją podarowała. W domu, który założyłem z moją pierwszą żoną, znów wyłaniała się na Boże Narodzenie, choć przypuszczałem, że tylko ja rozumiem sens tych zjawień: domyślałem się już wtedy, że inni widzą w niej przedwojenny szpargał, jak u Schulza.

A potem rozpadło się moje małżeństwo i ja, wyprowadzając się, nie zabrałem jej ze sobą. Miałem poczucie takiej katastrofy, że można z niej wynieść najwyżej pół serca, a z pewnością nie jakieś pamiątki po idealnym świecie, w którym wszystko spełnia się, jak należy. I nawet przez jakiś czas nic mi nie doskwierało.

Do opowiedzenia dalszego ciągu znów muszę sięgnąć po Schulza.

„Obudziłem się raz w ciemny świt zimowy – pod zwałami ciemności paliła się, głęboko w dole, ponura zorza – i mając jeszcze pod powiekami mrowie mglistych figur i znaków, zacząłem majaczyć niejasno i zawile pośród udręki i późnego żalu o starej, zaginionej Księdze”.

Ale cóż miałem robić? Mieszkanie, w którym żyliśmy z pierwszą żoną, było już dawno sprzedane. Z nią samą nie miałem przez dwadzieścia lat kontaktu, a kiedy się w końcu zobaczyliśmy, nie przeszło mi przez gardło pytanie, czy nie zachowała przypadkiem szpargału, który, gdyby był dla mnie ważny, powinienem był przecież zabrać ze sobą. Więc nic nie powiedziałem. Pozostało mi opisywanie zagubionego kodeksu we własnych książkach (zdaje mi się, że pojawia się co najmniej we dwóch). Kiedy nadchodziło Boże Narodzenie, w moje rozmowy z matką wkradało się napięcie: wciąż wyobrażałem sobie, że mam spyta mnie w końcu, co się stało z „Biblią w obrazach”, którą wyprosiłem przecież od niej, i próbowałem wymyślić zawczasu jakieś przekonujące kłamstwo, ukrywające moją winę. To, że nigdy nie usłyszałem pytania na ten temat, miałem za dowód, że już zostałem przyłapany.

Jak to było dalej u Schulza? „…dziwny traf losu przemycił w moje ręce…”. Po blisko rocznej przerwie podjęliśmy z moją siostrą syzyfową pracę porządkowania mieszkania po mamie. W dużym pokoju został nam jeszcze jeden regał, zastawiony, maminym obyczajem, trzema stertami czasopism, przewodników po rozmaitych krajach, w których nikt nigdy nie był, i kolekcją płyt kompaktowych, wyprodukowanych dla Reader’s Digest. Kiedy udało nam się do niego dokopać, z dolnej szafki zacząłem wydobywać na światło dzienne książki i widokówki, i fotografie, i kieszonkowe broszury o najwybitniejszych architektach, i całą serię „Biblioteki Błękitnych Tarcz” – książeczek dla dzieci ze szkoły podstawowej, których próbowaliśmy się chyba z siostrą pozbyć 45 lat temu, więc zostały przechwycone i ukryte przed naszymi nie dość sentymentalnymi oczami. Półka znajdowała się tuż nad podłogą, więc wyciągałem z niej rzeczy, nie patrząc. Aż za kolejnym razem wyciągnąłem z niej – Księgę.

Staram się być człowiekiem racjonalnym, więc oczywiście trzymam się poglądu, że dla jej znalezienia się z powrotem w mieszkaniu po mamie musi być jakieś racjonalne wytłumaczenie. Ale trzymam się, przyznaję, tylko opuszkami palców, przyciągany przez otchłań magii pod stopami. Niemożliwe, żebym „Biblię w obrazach” zabrał ze sobą po rozpadzie pierwszego małżeństwa. Zdarza mi się o czymś zapominać, ale, u licha, nie o tym; nie gryzłbym się zgubą przez ćwierć wieku! Zresztą, choćbym Księgę zabrał, nie przyniósłbym jej przecież z powrotem do mamy, tylko wziął ze sobą do kolejnych miejsc, w których żyłem (od tamtej pory zmieniałem wielokrotnie adres). Relacje między moją mamą a pierwszą żoną były jeszcze przed rozwodem, a co dopiero po nim, tego rodzaju, że nie sposób wyobrazić sobie, by moja ex przywiozła byłej teściowej odkrytą w pewnej chwili pamiątkę po mnie. Krótko mówiąc: racjonalne wyjaśnienia muszą być bardziej skomplikowane, niż prosta konstatacja, że Biblia (a właściwie „Historja biblijna w 50 barwnych obrazach”, wykonano w Drukarni Pawłowskiego w Bydgoszczy, imprimatur Archidiecezji Gnieźnieńskiej z 11 września 1933) dokonała czasoprzestrzennego przeniesienia się: z miejsca, gdzie ją w 1994 roku zostawiłem, do miejsca, gdzie ją w 2022 roku znalazłem…

Udostępnij


O mnie



  • Księgi mają swoje losy… Piękna opowieść.

  • Czysta koincydencja, choć rozumiem kontekst emocjonalny dla „płonącego krzewu” nadinterpretacji.

  • Racjonalnie: być może Pana mama nie mogła znaleźć egzemplarza Księgi, który towarzyszył Pana dzieciństwu, a poproszona o jego podarowanie, sprawiła Panu w antykwariacie duplikat? Która to racjonalna teoria wiedzie do zgoła metafizycznych interpretacji – po latach utraconą namiastkę zastąpił odzyskany Oryginał!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Premium WordPress Themes