„Ciotka [tzw. ciocia Marysia była tak naprawdę drugą żoną mojego ciotecznego dziadka] pokazuje mi fotografię Zosi, swojej córki [uczestniczki powstania]. Widzę ładną, szlachetną twarz z mrocznymi oczami, lekko zarysowanymi w łuk brwiami; może tylko szczęki zbyt mocne, ale dają one – przy pełnych wargach – efekt intrygującego barbarzyństwa. Dziewczyna jest uczesana w koronę, ma ciemne włosy.

– To zdjęcie było robione już po wojnie, ma tutaj dwadzieścia lat – mówi ciotka. Przed chwilą opowiadała mi o powstańcu, który zginął w korytarzyku na parterze, na klatce schodowej, gdzie do dziś palą się lampki lub leżą kwiaty [ul. Polna 52]. Czuję, że zbliża się dalszy ciąg wspomnień. – Czy wiesz, jak ją rozstrzelali? Bo Zosia przeżyła własne rozstrzelanie, wiesz?

Dwunastego sierpnia wpadła w ręce własowców. Trzykrotnie stawiali ją pod mur, ale była w niej taka pogarda śmierci, odwracała się do nich przodem, i puszczali ją dalej. W końcu, na placu Narutowicza, jakiś oficer kazał ją zabić. Żołnierz sprowadził ją do piwnicy [w kamienicy na rogu placu Narutowicza i Kaliskiej], żeby ją tam rozstrzelać, więc ona myślała, że tym razem już naprawdę idzie na śmierć. I powiedział jej: Odwróć się, a ona stanęła przed nim, głowę tak hardo podniosła i mówi: Strzelaj w twarz, strzelaj w twarz. Masz odwagę zabić, to strzelaj w twarz. I on strzelił, z dwóch metrów, ale przez ten gest uniesienia głowy kula weszła tuż nad mostkiem, obok aorty, i wyszła przez bark. Zosia upadła, straciła przytomność. Kiedy się obudziła – czuła straszne pragnienie, no, bo to przez upływ krwi, od razu wycieńczenie organizmu; zresztą opowiadała, że cała była mokra od krwi. A jeszcze upadła na szkło i miała poranioną nogę. Wyczołgała się z tej piwnicy do jakiegoś mieszkania; tam stała wanna z czystą wodą; właściciel sobie napuścił i nie zdążył skorzystać, bo go wygonili. I one uklękła, taka słaniająca się, i piła wodę z wanny. Nagle posłyszała, że własowcy idą, a oni chodzili po mieszkaniach i grabili, i ją by zabili, bo dobijali takich, rozstrzelanych. Więc ona… Ona to musiała wiedzieć, musieli mówić o tym, jak to się zaczęło, więc ona, powiadam, położyła się i udawała trupa. Zabrali jej zegarek, złoty łańcuszek, który nosiła na szyi od Pierwszej Komunii, poszli. Ale zaraz przyszedł następny patrol. I ona, taka leżąca, myśli sobie: Ach, wszystko jedno, niech już mnie zabiją, Niech już mnie zabiją. Bo już nie mogła dłużej. Więc tak podniosła rękę i zaczęła do nich kiwać. Wtedy podszedł jeden, ja mówię, zupełnie anioł stróż w mundurze własowca. Staje nad nią i pyta: Czto wam? Ona odpowiada, że rozstrzelana, ale miała porażone struny głosowe, więc tylko tak wyszeptała: Roz-strze-la-na. A on położył palec na ustach. I swoim towarzyszom powiedział: Ach, to zabłąkana kula ją tutaj trafiła. Wzięli ją, przenieśli na kanapkę, on jej zawołał Niemca-felczera – który zrobił jej opatrunek – i chciał, żeby ją zabrać do szpitala, ale ten Niemiec się nie zgodził. I ją zostawili.

Rano, a może po kilku godzinach, nie jestem pewna, obudziła się, patrzy: elegancki pokój, szafy. Zaczęła tak chodzić po pokojach, potem wzięła Pana Tadeusza, wyjęła go z półki i zaczęła czytać. Ja się jej pytam: Ty oszalałaś, czytać w takiej chwili? – Tak – ona mi na to – ale ja musiałam się jakoś zebrać, uspokoić. Była bardzo słaba, więc jak wyszła na plac Narutowicza, to tylko usiadła pod taką kapliczką, taka kapliczka tam stała przed akademikiem. Więc ona siedziała, blada, a wokół niej się rozgrywały dantejskie sceny; ona mówiła, że od tego można było zwariować. I co przechodzili koło niej ludzie, to do nich machała, a wyglądała tak, że myśleli: Ta to nigdzie nie dojdzie. I dobrze, że z nimi nie poszła, bo oni wszyscy szli, już nie wiem, na Rakowiec chyba, a tam się też straszne rzeczy potem działy. Naraz patrzy: idą trzy zakonnice, eskortują rannych. Jak pomachała, zostawiły tych rannych cywilom, podeszły do niej. Od razu się nią zajęły, dały zastrzyk, bo miały zastrzyki, i zaczęły z nią iść. Zatrzymały samochód niemiecki, prosiły, żeby je zabrał. Ale ten oficer mówi: żołnierzy wiozę, mogę zabrać tylko ranną i jedną zakonnicę do opieki. A one się bały, nie chciały iść na ten Rakowiec; a ona tylko patrzyła na niego i tak wręcz się oczami modliła, żeby się zgodził, aż on w końcu machnął ręką, żołnierzy wyrzucił – niemieckich żołnierzy wyrzucił! – i je wziął. I też trzeba trafu, jakaś Opatrzność Boska, że gdy dojechały do stacji EKD, kolejka akurat stała; kolejarze od razu przybiegli z noszami, widocznie byli przygotowani na takie rzeczy, i zabrali ją, i już było dobrze. Bo trafiła do szpitala w Grodzisku i wyszła dwudziestego piątego sierpnia. I przejechała do Komorowa, do znajomych. I codziennie jeździła do Pruszkowa, wypatrywała nas z Tadeuszem [czyli swoich rodziców]. Ale nas wywieźli nie do Pruszkowa, tylko do Ursusa, a stamtąd węglarkami przez dzień i noc, i pół dnia pod Kraków. A deszcz siąpił…

Dalej ciotka opowiada, jak w Krakowie jej mąż zgłosił się do Rady Głównej Opiekuńczej, że szuka córki; wracając zaś trafił na obiad do znajomych, gdzie był także pewien mężczyzna, emisariusz z Generalnej Guberni. Wuj mówił o swoim zmartwieniu, pokazywał zdjęcie córki, mówił, że nie wie nawet, czy żyje. Po jego wyjściu tamten człowiek odezwał się: Ta pani żyje, widywałem ją w Pruszkowie, ma rękę na temblaku. Znajomi przekazali tę informację wujowi, który przez umyślnego posłał kartkę do Pruszkowa i odnalazł Zosię.

Zosia jest obecnie w klasztorze. Ciotka pokazuje mi jej prace z dzieciństwa: grafiki i rzeźbę – popiersie matki.

– Miała przestrzelony nerw, baliśmy się, że ręka w ogóle uschnie. Ale potem przyszły te witaminy z zagranicy i teraz tylko nie ma czucia we wskazującym palcu. Ale maluje, rzeźbi, do dziś.

Ściąga z szafy bożonarodzeniową szopkę, zrobioną z kilku kawałków kory.

– Zrobiła to dla mnie w tym roku. Robi takich więcej. Siostry to sprzedają potem – ciotka marszczy nagle brwi. – Właściwie to zmarnowała życie. Ale widocznie ten, kto raz umarł, nie może już żyć między ludźmi”.

[To jest relacja, spisana przeze mnie zaraz po powrocie z wizyty u sędziwej cioci Marysi, na początku lutego 1982 roku. Wydaje mi się, że dwudziestolatek, oszołomiony tą opowieścią, zanotował ją mniej więcej dokładnie, łącznie ze zwrotami, użytymi przez ciocię – w każdym razie wyraźnie próbował to zrobić. Nie dam natomiast głowy za prawdziwość wszystkich szczegółów; szczerze mówiąc, im dalej od tamtej rozmowy, cała historia robi na mnie coraz silniej wrażenie halucynacji. Cóż, cioci opowiedziała to córka, która przeżyła to wszystko w napięciu i szoku po przeżytej egzekucji, zapewne z silną gorączką. Ale tak właśnie dzieje się z pamięcią zbiorową, z rodzinnymi mitami, które historycy mogą weryfikować, ale ich nie obalą. Tekst poprawiłem redakcyjnie w kilku miejscach, ale nie pisałem go na nowo. Przez 40 lat miałem tę opowieść za zbyt intymną, by ją upubliczniać. Dziś uznałem, że już pora].  

Plac Narutowicza, 2018. Źródło fot.: Wikiwand

Udostępnij


O mnie



  • Czy Szanowny Gospodarz uważa, że opisana historia może się powtórzyć (?), bo jeśli o mnie chodzi, to przynajmniej gazoport w Świnoujściu widzę potrzaskany Iskanderami…

  • @Marian Stalaktyk
    Jak chyba wszyscy w Polsce – mam nadzieję, że nie. Natomiast co do przewidywań, to „nie jestem ja na tyle szalony, żebym co mniemał albo i nie mniemał”, bo w osobie Putina mamy do czynienia z niebezpiecznym świrem, który zdaje się właśnie nieprzewidywalny. Tyle, że Polska wydaje się dziś skuteczniej związana z Zachodem i przez to (trochę) bezpieczniejsza, o ile z kolei nie zmarnuje tego do reszty rządzą obecnie ekipa nieudaczników…
    Pozdrowienia – JS

  • Gwoli uściślenia – żołnierzy gen. Własowa w Warszawie nie było. (Chociaż rzeczywiście Polacy, którzy przeszli Powstanie, mówili o własowcach.) Sam Własow siedział wtedy w areszcie domowym w Berlinie, a jego ROA (Ruskaja Oswobidielnaja Armia) istniała co najwyżej na papierze.
    Natomiast Rosjanie oczywiście dokonywali na Ochocie zbrodni wojennych – tylko że nie ROA Własowa, ale RONA Kamińskiego.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Premium WordPress Themes