Przeczytałem „Zmierzch demokracji” Anne Applebaum (w przekładzie Piotra Tarczyńskiego, Warszawa 2020). Przeczytałem WRESZCIE – zarówno obłożenie obowiązkami, jak niechęć do widzenia w książkach towaru o krótkim terminie przydatności sprawiają, że rzadko czytam świeżynki. Jest to znakomicie napisana analiza „zwodniczego powabu autorytaryzmu”, wychodząca od sylwestrowego przyjęcia w 1999 roku, zorganizowanego przez Applebaum i Sikorskiego, z którego goście dziś już nie mogliby i nie chcieliby się spotkać.
Nawet jeśli wymieniony w książce zestaw imprezowiczów trochę mnie dziwi, samo doświadczenie znam dość dobrze. Czyż przed dekadami nie zdarzało mi się spotykać na gruncie pół-towarzyskim i towarzyskim (choć nie na sylwestra i nie u mnie w domu) Mirka Spychalskiego, Rafała Ziemkiewicza, Darka Karłowicza, Joanny Lichockiej, Jarosława Sellina? Nie był to, co prawda, mój krąg najbliższych przyjaciół i, bodaj z wyjątkiem Mirka, ich poglądy były wyraźnie odmienne od moich, ale z niejednym/niejedną raz, z niektórymi zaś po kilkanaście razy widywałem się w kawiarniach, żeby ot, tak, pogadać, a nawet byłem na… weselu Sellina (wśród bardzo licznych gości, dodajmy). Wtedy dawało się przynajmniej interesująco z nimi podyskutować; dziś nie byłbym w stanie. Co trochę zabawne, uważałem w tamtych czasach, że bliżej mi ideowo do środowisk ówczesnej młodej lewicy, rodzącej się „Krytyki Politycznej” i feministek – ale z tymi nieomal każda próba rozmowy, publicznej czy prywatnej, kończyła się spięciem. Moje „tak, ale” przyjmowane było przez ludzi, których identyfikowałem jako konserwatystów, jako naturalny punkt wyjścia do wymiany myśli. Ludzie na lewo ode mnie traktowali moje wątpliwości jednoznacznie: nie jestem „swój”, ulegam prawicowym miazmatom. Klasyczne doświadczenie loosera z portali randkowych: nie chciałem tych, którzy mnie chcieli, chciałem tych, którzy mnie nie chcieli. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło: być może i z tego powodu liczba moich opublikowanych wypowiedzi, o których dziś myślę, że publikować ich nie należało, nie przekracza chyba dziesięciu. Jak na człowieka, który pierwszy swój dorosły tekst zobaczył w druku w roku 1983, wynik zupełnie, zdaje mi się, przyzwoity, choć oczywiście mogłoby być lepiej. Co gorsza, wciąż popełniam błędy.
Dość o mnie. Applebaum ze swobodą porusza się po krajobrazie politycznym Polski, Węgier, Wielkiej Brytanii, Hiszpanii, Francji i Stanów Zjednoczonych. Pokazuje mechanizmy, sprawiające, że postawa antydemokratyczna dla wielu ludzi stała się w minionym dwudziestoleciu „sexy”. Pierwszy wydaje mi się oczywisty – na przykładzie środowisk artystycznych pokazywałem go w tym roku w wiosennej „Więzi”: to zobaczenie w ideologii alt-prawicowej wyjaśnienia, czemu się nie zrobiło kariery, która nam się przecież słusznie należała. Drugi to „rozpacz kulturowa” i „nostalgia restoratywna”: podszyta pesymizmem dezaprobata dla współczesności i tęsknota za przeszłością, z której robi się nie retrospektywny mit, ale projekt PRZYSZŁOŚCI (w Polsce widać to było jak na dłoni w sugestiach Jarosława Marka Rymkiewicza, że skończenie idealnym kształtem polskości jest Soplicowo, do którego winniśmy wrócić – bez zwrócenia uwagi na to, że nawet dla Mickiewicza nie pełniło ono takiej roli). Trzeci to – wyłożony w bodaj najbardziej przerażającym, IV rozdziale książki – zalew fake-newsów, a dokładniej: rozwój internetu, w obliczu którego tradycyjne regulacje dotyczące etyki dziennikarskiej są uroczym mamlaniem staruszków, a rzetelna debata z wyważonymi sądami staje się NIEATRAKCYJNA dla odbiorców. Czwarty mechanizm wreszcie to desperackie poszukiwanie wspólnot „naturalnych” w odróżnieniu od „wyimaginowanych”, opartych na wartościach demokracji proceduralnej – z czym wiąże się podszyty apokaliptycznymi marzeniami pociąg do przemocy, jako metody ostatecznego zdestruowania tejże demokracji.
Rozpoznanie to jest uzupełnione o ciekawy pomysł wyjaśnienia, jak zwolennicy autorytaryzmu (u nas to przede wszystkim, jak dotąd w każdym razie, paleoprawica) łączą głoszenie radykalnych haseł z własnym, nieraz sprzecznym z nimi doświadczeniem. Applebaum przytacza przykłady: polskiej homofobki, która ma syna geja (nazwisko nie pada), oraz – z nazwiskiem – amerykańskiej publicystki, zaangażowanej w antyimigracyjną propagandę, która ma troje przybranych dzieci, wszystkie z rodzin imigrantów. Otóż zdaniem Autorki chodzi o zjawisko, opisane przez Jacka Trznadla we wspomnieniu ze stalinowskiego wiecu: że agresywnym radykalizmem tłumi się własne wątpliwości.
Diagnoza jest więc przedstawiona precyzyjnie i pozbawia, niestety, złudzenia, że znów „nasza chata z kraja”, a dramat kraju, w którym rządzi PiS, ma charakter lokalny. Jeśli widziałbym słabość książki, to w dość niejasnej perspektywie terapii. Przywiązanie do tradycyjnych, liberalno-demokratycznych wartości i reguł, atakowanych z prawa i z lewa, jawi się jako słuszne i… w dalszym ciągu pozbawione sex-appealu. Wprawdzie jest niemało ludzi, którzy potrzebują wyważonych rozpoznań (z zachowaniem proporcji, i ja nieraz pod swoimi wpisami w internecie czytam podziękowania, że wreszcie… że bez zacietrzewienia… że rozważnie itd.), ale to nie wyważone rozpoznania są MASOWO szerowane, linkowane, komentowane, tylko właśnie te skrajne i upraszczające. Przypomina to trochę problem, poruszony przez Olgę Tokarczuk: czy można porwać za sobą masy, głosząc poglądy zniuansowane, odwołujące się do ratio, znajomości rzeczy, nie wywołujące prostych emocji? Mówiąc inaczej: czy można znaczące politycznie grupy ludzi skusić przekonaniami, które z natury nie chcą być pokusą, a propozycją? Wydaje mi się, że książka Applebaum stanowi – między wierszami i może nawet mimowolnie – jedno z najostrzejszych znanych mi oskarżeń internetu, bo to jego algorytmy i niepisane prawa stworzyły ów paradoks. Co zapisuję w internecie, sam umieszczając się wewnątrz oddziaływania tego paradoksu.