Co ja robiłem 4 października ubiegłego roku? Sprawdzam w kalendarzu – to był wtorek, ale poza tym na kartce pusto. Zaglądam do rozkładu materiału w szkole: wygląda na to, że z klasą maturalną omawiałem zasady nowomowy w „1984” Orwella, a z trzecią czytałem „Cieplarnie” Maeterlincka i „Koniec wieku XIX” Tetmajera. Poprzedniego wieczora prowadziłem Jerzobrzmienia o poezji śpiewanej, w których nadałem między innymi „Com uczynił” Niemena i Laurie Anderson „Beautiful Pea Green Boat”, z wykorzystaniem ślicznego wiersza Edwarda Leara „Puchacz i Kicia”, który w tłumaczeniu Barańczaka kończy się tak:
„Puchacz z Kicią objęci całą noc bez pamięci / Szli w dal w blasku księżyca, aż znikli, / Aż znikli! / Aż znikli! / Szli w dal w blasku księżyca, aż znikli”.
Ale nie pamiętam pogody nazajutrz, ani tego, co jedliśmy z A. na obiad, i czy na koniec dnia udało nam się spędzić trochę czasu, czy znowu, jak tyle razy w mijającym roku szkolnym, siedziałem do nocy w gabinecie, żeby zdążyć ze wszystkim. Codzienność wymyka się i dematerializuje skuteczniej, niż mamy odwagę przyznać.
A próbuję to sobie bezskutecznie odtworzyć, ponieważ wczoraj z groteskowym zupełnie, siedmiomiesięcznym opóźnieniem dowiedziałem się, że tego dnia zmarł mój ulubiony pisarz powieści kryminalnych i autor jednej z najważniejszych dla mnie obecnie powieści w ogóle, Peter Robinson. W dobie internetu, zalewu wiadomości, zachodzę w głowę, dlaczego to do mnie nie dotarło; ale widocznie news nie przedostał się do portali informacyjnych, które przeglądam, nikt z moich znajomych nie jest fanem Robinsona, a ja przez ten czas nie musiałem zaglądać do jego notki w Wikipedii (owszem, widnieje tam data śmierci), bo przecież wiem o nim całkiem sporo. Kilka lat temu napisałem do niego mail, z poczuciem dziwności tego gestu, bo nigdy takich listów do ulubionych autorów nie pisałem, a w dodatku zdaję sobie sprawę, że pisarze z tej półki mają od korespondencji z czytelnikami swoich sekretarzy, o ile nie całe biura; ale ponieważ mnie samemu miło jest dostawać czasem listy od kogoś, kogo poruszyła moja książka, więc wydawało mi się, że jakikolwiek będzie los mojej pisaniny, chcę spróbować dotrzeć do niego z podziękowaniami. Bo w pewien trudny wieczór, kiedy ze szpitala, w którym przebywała moja mama, mogła już tylko nadejść zła wiadomość i pytanie brzmiało jedynie, o której godzinie, żeby się czymś zająć wziąłem do ręki jego „Before the Poison” (nie mogę się przekonać do polskiego, komercyjnego tytułu „Trucicielka”), nie po raz pierwszy zresztą, i te ostatnie godziny pomógł mi przetrwać. Ku mojemu najwyższemu zdumieniu, dostałem po kilku tygodniach odpowiedź, która robiła wrażenie, że Robinson, jeśli jej osobiście nie napisał, to przynajmniej powiedział, co ma w niej być: a było tam, że dobrze mnie rozumie, bo zbiegiem okoliczności w dzień, kiedy spodziewał się wiadomości o śmierci swojego ojca, znajdował się w Polsce, we Wrocławiu, i ten nastrój czekania na nieuniknione dobrze zna.
Wszystko to mnie dotknęło bardziej, niż byłoby racjonalnie: wymienione dwa maila nie czynią znajomości, podobnie jak fakt, że rzeczywiście jego książki stoją u mnie na półce obok książek Raymonda Chandlera (w moim świecie nie ma większego komplementu dla autora powieści kryminalnych). Robinson miał 72 lata, „po krótkiej chorobie” w nekrologach znaczy chyba także po angielsku zawał; odszedł przedwcześnie, w każdym razie. Bohaterowie jego książek mają charakterystyczny gust filmowy i muzyczny, co chwila ktoś mówi z czułością o „Doktorze Żywago” z Julie Christie, ze znawstwem pisze też Robinson o muzyce – i tu czułem zawsze porozumienie z jego bohaterami, gdy np. detektyw Banks po wyjątkowo ciężkim dniu nie ma ochoty ani na Beethovena, ani na Szostakowicza, więc sięga oczywiście (naprawdę na ułamek sekundy przed doczytaniem tego zdania do końca wydawało mi się to jedyną możliwością) po sonaty wiolonczelowe Bacha. Zawdzięczam Robinsonowi także „Lament Dydony” Purcella, o którym tyle jest w „Before the Poison” – oczywiście znałem tę arię wcześniej, ale dopiero pod jego wpływem (fakt, że jeszcze za sprawą Annie Lennox) stała się dla mnie tak ważna.
O „Trucicielce” pisałem TUTAJ, więc nie będę się powtarzał. Pozostaje mi tylko zapytać wydawnictwo Sonia Draga, co z resztą dorobku Robinsona, bo po polsku ukazało się, jeśli dobrze liczę, osiemnaście powieści, czyli zostało chyba jeszcze jedenaście do przetłumaczenia. No dobrze, przynajmniej trzy ostatnie nam, jego wiernym czytelnikom, się należą. Wypatrywałem ich bezskutecznie przez ostatnie lata.
Jeszcze jedno puste miejsce. „Tak być nie powinno” i tym podobnie (im jestem starszy, tym bardziej brakuje mi słów, gdy ktoś odchodzi); żal, ale dziwaczny, bo za kimś, kogo się przecież nie znało tak naprawdę.