To nie ma być kolejny nostalgiczny zapis, ale opowieść o całkiem współczesnej przygodzie. Cóż poradzić, że osobliwość tej przygody ma znów związek z czasem. Muszę więc zacząć od tzw. nakreślenia tła, a ono, jak to tło, znajduje się dalej – tylko nie, jak na obrazach mistrzów renesansu, dalej w przestrzeni, lecz dalej w przeszłości. A że tło rozbudowane, więc dzielę ten wpis na dwie części. Oto część pierwsza, przedstawiająca tło właśnie.  

Mniej więcej od połowy szkoły podstawowej porzuciłem „literaturę dla dzieci i młodzieży” na rzecz fantastyki naukowej. Przez jakieś trzy lata z własnej woli nie czytałem prawie nic innego, jak tylko Lema, Strugackich, Zajdla, Fijałkowskiego, Asimova… Rodzice obserwowali te moje wybory lekturowe z pomieszaniem; ojciec, miłośnik literatury lotniczej, chyba z nieco większym zrozumieniem, mama z coraz mniej skrywaną irytacją, skoro tyle dobrej literatury czekało na jej syna… Nie mogli przewidzieć – ja zresztą też nie – że zbliżam się do wyjścia z kręgu s-f ścieżką tak nieoczywistą i przypadkową, że aż zabawną. Mianowicie, zbierając wydawaną wtedy przez Wydawnictwo Literackie serię dzieł wszystkich Lema, sięgnąłem najpierw po „Wysoki Zamek” (szata graficzna nie uprzedzała, że to nie science-fiction), a potem po opasłe dzieło „Fantastyka i futurologia”. Szczęśliwie ta ostatnia pozycja trafiła w moje ręce już w ósmej klasie – to wciąż było, rzecz jasna, za wcześnie, ale pozytywny snobizm miałem już na tyle rozbudzony, że, rozumiejąc piąte przez piętnaste, potrafiłem przebrnąć przez dwa grube tomy. A w jednym z nich znajdował się niezbyt chyba długi wywód na temat możliwości wykorzystania przez fantastykę naukową chwytów dwudziestowiecznej awangardy.

Nie miałem pojęcia o istnieniu tego rodzaju literatury! A na przykładach, działających mi na wyobraźnię (rakiety, kosmici, eksploracja odległych planet) Lem pokazał mi zupełnie niewyobrażalne dla mnie zabiegi na tekście: opowiadanie rozwijające się wstecz, od końca historii do jej początku, aleatoryczne (dosłownie: za pomocą rzutu kostką) wykreślanie z gotowego tekstu co-któregoś słowa, strumień świadomości, wielość narratorów… (Trochę zmyślam, bo poza kostką do gry nie pamiętam już, o czym tam Lem mówił naprawdę). I w poszukiwaniu tego rodzaju utworów opuściłem fantastyczno-naukową arkadię (nie mówiąc o tym, że sam zacząłem w ten sposób pisać).

Nie było łatwo znaleźć praktyczne realizacje tego, czego dowiedziałem się w teorii… W science-fiction – prawie zupełnie nic (poza „Maską” samego Lema, której nie doceniłem). Oczywiście z pamięci wychynęła zaczytana w wieku przedszkolno-wczesnoszkolnym „Stacja Nigdy w Życiu” Kulmowej, ten „Ulisses” dla dzieci, ale młody odkrywca AWANGARDY nie zamierzał przecież się cofać w przeszłość. Poza nią był odkryty przypadkiem w tym czasie Witkacy – to już było coś: w ciągu następnego roku przeczytałem wszystko, co było wtedy do zdobycia (więc bez zakazanych cenzuralnie powieści „Pożegnanie jesieni” i „Nienasycenie”). Równie przypadkiem natrafiłem niebawem na „Grę w klasy” Cortazara, a kolega podrzucił mi „Śniadanie mistrzów” Vonneguta. (Rola przypadku w tym doborze lektur, być może kształtujących nasz gust na wiele dekad, jest zresztą niebywała, choć nie można wykluczyć, że przypadek wspiera tylko to, czego bezwiednie szukamy; nb ja akurat mógłbym poprosić o radę rodziców, zwłaszcza nieźle obczytaną w dorobku XX wieku mamę, ale chodziło przecież o to, żeby wynajdywać książki samemu). Myszkowałem więc dalej, a co – jak dziś sądzę – najważniejsze, to że te dziwne, jak na ówczesnego piętnastolatka, lektury podwyższały mój poziom tolerancji na trudności w czytaniu: jeśli przez coś musiałem się przedzierać bez satysfakcji, to widocznie było to AWANGARDOWE naprawdę, a zatem wysiłek – rozumowałem – był opłacalny.

I właśnie w tych okolicznościach, latem 1978 roku, w bibliotece miejskiej w Kołobrzegu natknąłem się na powieść Donata Kirscha pt. „Liście croatoan”. Jeśli dobrze zrekonstruowałem mój ówczesny stan ducha, to wybrałem ją głównie dlatego, że nie rozumiałem tytułu… Możliwe również, że spodobała mi się okładka. Nie pamiętam, jak długo ją czytałem. Chyba dość szybko (podczas wakacji niewiele więcej robię niż czytam – chyba, że równie gorączkowo zwiedzam miasta – zostało mi to do dziś). Była trudna, och, jaka trudna – w opisanych wyżej warunkach stanowiło to komplement. Autor, zresztą uprzedzając o tym lojalnie czytelnika na drugiej stronie tekstu, przedkładał „miejscologię nad chronologię”, opowiadając fabułę zgodnie z porządkiem przestrzeni: najpierw wszystko to, co się działo przy murze, otaczającym posesję, gdzie rozgrywała się akcja; potem wszystko, co wydarzyło się na ścieżce; potem wszystko, co działo się na tarasie domu; potem wszystko na brzegu jeziora… i tak dalej. Całość intrygi mogłeś sobie zrekonstruować nieomal dopiero na końcu książki. W dodatku wypadki relacjonowało równocześnie trzech narratorów, przejmując od siebie opowieść niekiedy w środku zdania, czego efektem bywała składnia typu: „PODSZEDŁEM do furtki, NACISNĄŁEŚ klamkę i WSZEDŁ do środka” (to nie jest cytat i może aż takich zawijasów tam nie było, ale podobne). Na szesnastolatku robiły też wrażenie zdarzające się odwołania do rozmaitych nieznanych mi autorów: Hermana Hessego i Ezry Pounda, dyskusje o wyższości jednego kierunku w malarstwie nad innym, filozoficzne uwagi na temat Całości i Części (świata), poznania i mechanizmów pamięci…  

Nie, nie wygląda to na wspomnienie o powieści wyjątkowo zajmującej – i, choć może nie wypada się przyznawać do takich odczuć, im byłem starszy, a „Liście croataon” stawały się coraz odleglejszym wspomnieniem, wzbierał we mnie (i tak, wezbrany, trwa we mnie do dziś) podziw dla mnie samego, jakim byłem wtedy, dla chłopaczka po pierwszej klasie liceum, który był w stanie w ogóle to przeczytać do końca. Ba, więcej jeszcze: pamięć o „Liściach croatoan” pozostała ze mną i, niekonfrontowana z tekstem, którego nigdzie nie mogłem znaleźć (a po kilku wizytach w antykwariatach przestałem szukać), rosła, zamieniała się w historię, która miała się koniecznie stać podstawą mojego pierwszego filmu, gdy już zostanę reżyserem.

Bo też to właśnie chyba zapamiętałem najlepiej (UWAGA SPOILER, ale kto z Państwa sięgnie po zapomnianą książkę z połowy lat siedemdziesiątych?): opowieść o kazirodczym, niespełnionym pociągu do siostry-nimfomanki (!), tkwiącej w nieszczęśliwym małżeństwie z młodym, ale już popularnym pisarzem, która gości młodszego brata i kilkoro przyjaciół w starej willi nad jeziorem, i w wyniku zbiegu okoliczności ginie, zabita przez męża, a ów brat przez lata nie może przestać myśleć o tamtych trzech letnich dniach, które go naznaczyły, i w brawurowym finale wspomina je jeszcze po stuleciu, martwy, żyjący już tylko jako to właśnie wspomnienie. …Że co, że Przybyszewski na sterydach? No jasne, że tak: już półtora roku później natknę się (znów przypadkiem) na „Nietotę” Micińskiego, wkrótce na „Requiem aeternam” Przybyszewskiego i będę załatwiony na kilkanaście lat, do chwili zetknięcia się z twórczością rówieśników: Świetlickiego, Podsiadły, Tokarczuk…

Ten film miałem pod powiekami bardzo wyraźnie. Widziałem czołówkę: główny bohater, już jako włóczęga, idzie trawiastym nasypem w lewo, kamera pokazuje go z profilu i od dołu, ustawiona poniżej nasypu w taki sposób, że granica między zieloną trawą a niebieskim niebem przecina, jak narysowana pod linijką, ekran poziomo w jednej trzeciej, bohater jest niewielką figurką blisko prawej granicy kadru, a przed nim na niebie rysują się litery LIŚCIE CROATOAN. W tle zaś 40 symfonia g-moll Mozarta. Film miał być nakręcony na kolorowej taśmie, ale kostiumy, dekoracje i plenery należało tak dobrać, żeby w całości wydawał się zielono-niebieski (w epoce taśmy ORWO nie był to trudny efekt…). Na zakończenie głos z offu miał o wszystkim opowiadać jeszcze raz, a kamera, jak w dzisiejszych animacjach dostępnych w sieci, miała wznosić się, pokazując z lotu ptaka willę nad jeziorem, Polskę, Europę, Ziemię, Układ Słoneczny, Galaktykę…

(Kiedy tak te wyobrażenia relacjonuję, z pewną ulgą myślę sobie, że nie zostałem reżyserem…).

Więc „Liście croatoan” pozostały w moim życiu jako dziwaczny mit z okresu nastoletniości, niezrozumiale ekscytująca przygoda czytelnicza, a potem wspomnienie jakichś nienakręconych scen z Mozartem w tle. Kilkanaście lat temu ukazała się druga i ostatnia powieść tego samego autora, przez kilkadziesiąt lat krążąca w maszynopisie wśród miłośników „rewolucji artystycznej w prozie”, którą promował Henryk Bereza; napisawszy o „Pasażu”, bo taki miała tytuł, tekst dla „Więzi”, odebrałem sympatyczny telefon z USA, gdzie autor, złamawszy pióro, pracuje od dekad jako informatyk; poznaliśmy się podczas jego pobytu w Warszawie, potem kontakt się urwał… Aż minionej wiosny pomyślałem, że trzeba zamykać drzwi za sobą i że to, co nie udało się w antykwariatach, w dobie serwisu Allegro nie będzie pewnie nastręczało trudności, więc kliknąłem raz, drugi – i po kilku dniach powieść „Liście croatoan” wyjmowałem ze skrzynki InPostu. Zabrałem ją na Mazury i – właśnie przeczytałem po raz drugi.

(cdn)

Udostępnij


O mnie



Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Premium WordPress Themes