Niektórzy ludzie – należę do nich – marzą o podróży w czasie, choć tak naprawdę ta podróż właśnie się odbywa. W dzieciństwie wyobrażałem sobie rok 2000, tymczasem wystarczyło poczekać i już go znam, a nawet zapędziłem się znacznie dalej.

Ale z tą wędrówką, ponieważ nie daje ona szansy powrotu, wiąże się (znów: u niektórych z nas) poczucie, że się WYWĘDROWAŁO poza obszar temporalnej „małej ojczyzny”. Przypuszczam, że tak można by rozumieć zgłaszane niekiedy przez bardzo starych ludzi poczucie wyobcowania. Oni po prostu znaleźli się w nieznanej okolicy: wyemigrowali z odcinka czasu – jak z kraju – który do nich należał, w którym czuli się swojsko. Nie znają obyczajów tubylców, ich język rozumieją zaledwie piąte przez dziesiąte, cywilizacja jest tu znacznie bardziej zaawansowana, niż ta, w której byli u siebie, a i znajomych zostawili tam – w przeszłości.

Najprostszą miarą inteligencji jest, o ile wiem, zdolność adaptowania się do zmieniających się warunków. Więc doświadczenie wyemigrowania ze swojego czasu wiąże się z jej obniżeniem i utratą. Przez kilka dekad potrafimy spełniać wymogi urzędu temporalno-imigracyjnego, udaje nam się uzyskać obywatelstwo kolejnych epok, do których przybywamy; początkowo robimy to bez wysiłku, potem już czujemy, że nieodstawanie od innych ludzi, lepiej w dzisiejszości zadomowionych, wymaga pewnej staranności, potem wręcz gry, udawania, aż któregoś dnia: trach! i urząd przyznaje nam obywatelstwo już tylko warunkowo, a potem w ogóle zaczyna nas traktować jak nielegalnych imigrantów z przeszłości. Domy opieki i mieszkania samotnych staruszek i staruszków to rodzaj obozów dla włóczęgów, z którymi nie wiadomo co zrobić, bo żadną miarą nie da im się przyznać karty pobytu we współczesności. A ekstradycji nie ma jak przeprowadzić (przyjęliby ją zresztą z wdzięcznością); trzeba poczekać, aż udadzą się prostopadle do osi czasu Gdzieś Indziej.

Piszę o tym, bo zaczęło mnie prześladować uczucie przebywania w kraju podobnym do rodzinnego, ale jednak już trochę obcym. I znikanie ludzi, których znałem stamtąd, ze swojego temporalnego Heimatu, osłabia mnie w coraz cięższej pracy codziennego zadomowiania się tu, gdzie jestem.

Dziś rano dowiedziałem się, że umarł Andrzej Zieniewicz. Poznałem go, wybierając sobie na pierwszym roku konwersatorium, które prowadził, o poezji polskiej XX wieku. Miał wtedy trzydzieści kilka lat. Był świetnym dydaktykiem, niezwykle sympatycznym człowiekiem – ale wkrótce ówczesne podziały polityczne, proste i jednoznaczne („czy jesteś za stanem wojennym, czy przeciw?”), sprawiły, że zacząłem mieć z nim kłopot. Był zbyt bezpośredni i życzliwy, żeby go skreślać, ale też z całą pewnością nie należał do obozu „Solidarności”, a jego ironiczne komentarze na temat obu stron konfliktu („wczoraj musiałem zawieźć teściową na mszę za ojczyznę, potem żonę do prymasowskiego Komitetu Pomocy dla Internowanych i o mało się nie spóźniłem na egzekutywę”) tyleż mnie rozśmieszały, co bulwersowały, bo widziałem wtedy rzeczywistość patetycznie. Dopiero wiele lat później zacząłem dopuszczać do siebie myśl, że rozmaite doświadczenia wpływają na ludzkie decyzje, a skoro nie znamy wszystkich niuansów, to roztropnie jest powstrzymywać się od zbyt jednoznacznych sądów na temat bliźnich.

Ujmowała mnie zresztą jego autoironia i niemała wielkoduszność. W mojej książce „Wielościan” znajduje się akapit na temat postaci, na nim wzorowanej, zdający sprawę z całej ambiwalencji, jaką we mnie w czasach studenckich budził. Zapomniałem podczas ostatecznej redakcji zmienić pierwszej litery nazwiska mojego (epizodycznego) bohatera, a że padało tam na jego temat słówko nieparlamentarne, Andrzej – byliśmy już wtedy po imieniu – miał wszelkie prawo się na mnie obrazić. Tymczasem uczynił z tej mojej gafy anegdotę, która go chyba rzeczywiście bawiła, wracał do niej wielokrotnie, za każdym razem zaśmiewając się, jak go podsumowałem. Może czuł, że to naprawdę była ambiwalencja, że w opisanym dosadnie rozżaleniu, czemu po 13 grudnia nie oddał legitymacji PZPR, czaiła się zawiedziona serdeczność i szczera fascynacja.

Lubiłem z nim rozmawiać. Czterokrotnie gościłem go w audycji „Stulecie dziwów” w Radiu Nowy Świat: opowiadał ze swadą o „Poemacie dla dorosłych” Ważyka, Awangardzie krakowskiej, „Traktacie moralnym” Miłosza i „Łące” Leśmiana. Sądząc po komentarzach na FB i w mailach, Słuchaczom bardzo się to podobało. Kilka dni temu, planując audycje na nadchodzących kilka miesięcy, zapisałem sobie jego nazwisko przy jednym z tematów, obiecując sobie, że zadzwonię do niego pod koniec sierpnia…

Przyznaję, że w tych okolicznościach jedno mnie tylko zirytowało. O śmierci Andrzeja Zieniewicza doniósł między innymi „Onet”. No i czytam tam, że Andrzej „zdobył doktorat”, a w Turcji „założył dwa katedry”. Do licha, kiedy się pisze o odejściu polonisty, wypadałoby sprawdzić frazeologizmy (doktoratu się broni, ewentualnie pisze, ale doktorat to nie Berlin, żeby go zdobywać) i zrobić korektę („katedra” jest rodzaju żeńskiego). Mój nauczyciel, jeden z ostatnich nauczycieli, którzy na studiach byli dla mnie ważni, nie zasługiwał na taką fuszerkę.  

źródło zdjęcia: profil Instytutu Literatury Polskiej UW, autor fotografii niepodpisany

Udostępnij


O mnie



Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Premium WordPress Themes