Cieszę się, ale nie świętuję, bo – po pierwsze – wybory potwierdziły jedynie to, co wydawało mi się oczywiste. PiS nigdy nie miał większości, tylko część niepisowskiej większości nie poszła poprzednio na wybory. Tymczasem jednak wciąż siedmiu na dwudziestu Polaków to tak fundamentalni konserwatyści, że dla obrony uznawanych przez siebie wartości gotowi są przymknąć oko na nikczemności rządów Zjednoczonej Prawicy (twierdząc, że to jedynie drobne błędy, lub że w ogóle wszystko toczy się jak należy); ewentualnie ludzie głęboko przekonani, że naprawdę wszyscy poza cenionymi przez nich politykami są a priori zdrajcami ojczyzny. Ci ludzie nie zniknęli i ten już nie polityczny, lecz moralno-kulturowy konflikt dalej dzieli Polskę. Obniżenie emocji wcale nie musi być łatwe.
Choć oczywiście zachwyciła mnie mobilizacja po stronie przeciwników Zjednoczonej Prawicy, zwłaszcza wśród młodych ludzi. Dlatego się cieszę. Ale nie świętuję.
Cieszę się, ale nie świętuję także dlatego, że dotychczasowe osiem lat nauczyło mnie całkowitego braku zaufania do ludzi PiSu (oraz Solidarnej Polski). Mam nadzieję, że się mylę, ale cały czas spodziewam się, że oni coś jeszcze wymyślą. Że spróbują wykorzystać wszystkie – oby tylko legalne – metody zatrzymania zmian. Odetchnę z ulgą (nie bezgraniczną), gdy zobaczę, jak pan prezydent wręcza nominację na premiera przedstawicielowi dotychczasowej opozycji.
Trzeci powód, dla którego cieszę się, ale nie świętuję, jest następujący: minione lata nauczyły mnie również, żeby nieprzesadnie ufać politykom w ogóle. Mam nadzieję, że ludzie, których wybraliśmy, okażą się bardziej odporni na korupcję polityczną, niż ich koleżanki i koledzy z poprzedniej kadencji Parlamentu. Że nie będą zmieniali barw politycznych i to zaraz po wyborach. Mam również nadzieję, że wykażą się umiejętnością ułożenia sobie hierarchii celów i uporządkowania wartości tak, żeby proces tworzenia rządu nie rozbił się o sprawy niepierwszorzędne. Z tego punktu widzenia zarówno wypowiedź p. Kosiniaka-Kamysza, który wrzucił wczoraj na wokandę temat legalizacji aborcji (że nie), jak oczywiste i natychmiastowe echo w postaci reakcji popierających lewicę (że tak, koniecznie) budzi mój niepokój. Żeby było jasne: wcale nie twierdzę, że kobiety mają znowu ważną swoją sprawę odłożyć ad acta, żeby nie utrudniać mężczyznom kompromisu. W dodatku w ostatnich latach zrozumiałem (trochę mi to zajęło), że postulat legalizacji aborcji do 12 tygodnia jest słuszny (co nie oznacza uznania aborcji za czyn neutralny moralnie – chodzi o rozwiązanie techniczne, nie o aksjologię). Ale podejmowanie od razu kwestii, która niewątpliwie środowisko dotychczasowej opozycji będzie dzielić, w chwili, kiedy jeszcze nic się nie ustaliło, wydaje mi się jednak mało roztropne.
Przypominam zresztą o możliwości rozpisania referendum, które przy osiągnięciu quorum (przy tym temacie oczywistego) robi się dla polityków wiążące, niezależnie od ich światopoglądu. Gdyby to było możliwe, należałoby je ograniczyć do kobiet – a moja żona jest jeszcze bardziej radykalna, bo ograniczyłaby je do kobiet w wieku rozrodczym. Jedno i drugie byłoby niestety chyba niekonstytucyjne. Ale sama idea przerzucenia odpowiedzialności na vox populi, skoro politycy, jak już widać, dogadać się nie umieją, wydaje mi się jakimś rozwiązaniem.
Niewątpliwie właśnie na tę polityczną korupcję i na spory światopoglądowe w kręgu opozycji liczy teraz PiS. Dlatego się cieszę, ale nie świętuję.
I wreszcie czwarty powód. Cieszę się, ale nie świętuję, gdyż w spadku po ostatnich ośmiu latach ten nadchodzący-mam-nadzieję rząd zastanie: gigantyczny deficyt budżetowy, kuriozalną obsadę stanowisk w spółkach Skarbu Państwa (w tym: tzw. media narodowe – do wyczyszczenia!), bałagan w sądownictwie, zabagnioną politykę międzynarodową… a przy tym jedną trzecią społeczeństwa przeciw sobie (o czym mowa była wyżej) i niemałą część z pozostałych siedmiu dziesiątych, oczekującą niecierpliwie odwetu (!), najlepiej ryczałtem. A ławki rezerwowej brak: jeżeli ten rząd się zużyje przed opanowaniem sytuacji na wszystkich wyliczonych wyżej odcinkach (i kilku niewyliczonych), to najpóźniej za cztery lata czeka nas pisowska powtórka z rozrywki. Politycy dotychczasowej opozycji muszą zatem wykazać się roztropnością w stopniu, którego w Polsce nie wykazywał żaden polityk, z prawa, czy z lewa, przez ostatnie ćwierć wieku.
Dlatego cieszę się, naturalnie, ale – żadnych tryumfalnych hołubców. Uśmiechnijmy się – ze świadomością, że przed nami coś w rodzaju pola minowego. Ruszajmy bez paniki, niemniej ostrożnie.
PS. Czytam właśnie, że jest już praktycznie pewne: prezydent Duda oczywiście najpierw desygnuje na premiera kogoś z PiSu. Zero zaskoczeń. Przypominam jednak, że po wyborach 4 czerwca ’89 pierwszym desygnowanym na premiera był generał Kiszczak. A jednak we wrześniu expose wygłosił już premier Mazowiecki.
