Z czym mi się kojarzy słowo „Polska”, bo przecież nie tylko ze zbliżonym do pięciokąta kształtem w zielonym atlasie geograficznym, z którego w dzieciństwie uczyłem się, że istnieje świat; więc między innymi:
z szeleszczącymi jak nic innego wierszami Bolesława Leśmiana. Z otwierającymi przestrzenie znaczeń, ukryte między hasłami w słowniku języka polskiego, wierszami Stanisława Barańczaka. Z „Sonetami krymskimi” Mickiewicza, który umiał połączyć smutno-gorzki smak romantyzmu – wynalazku niemiecko-angielskiego – ze słowiańską gorączką.
Z brzegiem morza w Białogórze. Z dziwnym kształtem Kościelca w Tatrach, niby naturalną piramidą. Z widokiem Kazimierza nad Wisłą, który, kiedy patrzy się nań z Góry Trzech Krzyży, wygląda jak renesansowa dekoracja postawiona dla żartu za górami, za lasami.
Z autobusem przepełnionym roześmianymi ludźmi, którzy chcą zdążyć na mecz Polska-Jugosławia podczas mistrzostw świata w 1974 roku.
Z Apelem Jasnogórskim, prowadzonym przez Jana Pawła II, który mówi do młodzieży, czyli wtedy do nas, „musicie od siebie wymagać, nawet jeśli inni nie będą od was wymagali”, a cokolwiek powiedzieć dziś o tym pontyfikacie, te słowa mimo upływu lat wydają mi się mądre.
Z niezrównaną polszczyzną Gombrowicza, skądinąd poirytowanego na kształt, który przybrała polskość. Z niezrównaną polszczyzną Rymkiewicza, skądinąd zakochanego w tym kształcie polskości ponad miarę, jak matka, która właśnie rozpuszcza dziecko tak, że z całą pewnością wyrośnie z niego egoista. Z niezrównaną polszczyzną Sienkiewicza w „Trylogii”, o której to „Trylogii” lubię myśleć, że była czułym, pocieszającym żartem, a nie propozycją serio „jak być Polakiem”, bo jako propozycja serio jest oczywiście niedorzeczna. Z niezrównaną polszczyzną Tokarczuk w „Księgach Jakubowych”, których liczne strony są podskórną polemiką z „Trylogią”.
Z Basią Młynarską i podobnymi jej mieszkańcami krajów od Polski dalekich, która mówi po polsku tak, jakby od blisko 50 lat nie żyła w Szwajcarii, tylko przy ulicy Lwowskiej w Warszawie.
Z izraelskim dziennikarzem, spotkanym w Jerozolimie, który przedstawia mi się z hebrajskiego nazwiska, po czym przechodzi nieoczekiwanie na polski i mówi ze wzruszającym akcentem, znanym mi już tylko z kabaretu (i z polskich wystąpień Szewacha Weissa): „Ale tak naprawdę ja jestem Ariel Skórnik z Mińska Mazowieckiego”.
Z pewną Francuzką, której chcę powiedzieć, że bardzo smakował mi jej sernik, ale nie mogę sobie przypomnieć, jak jest po francusku „smaczny”, więc zamiast tego wypalam, że ten sernik to „la poésie”, a ona patrzy na mnie z zachwytem i mówi: „Oh, ces Polonais! Toujours poli!”.
Z dzielnymi ludźmi, którzy w Dorohusku, Hrebennem czy Przemyślu bezinteresownie pomagają uciekinierom z Ukrainy.
Z IV symfonią koncertującą Szymanowskiego, z „Kościelcem” Kilara, z preludiami z opusu 28 Chopina, z „Symfonią pieśni żałosnych” Góreckiego, z „Kujawiak Goes Funky” Namysłowskiego, z „Astigmatic” Komedy, z Maanamem, Perfectem i Kryzysem, z Wojciechem Młynarskim, Jackiem Kaczmarskim i Janem Krzysztofem Kelusem.
Z genialnymi tłumaczeniami Sławomira Blauta („Blaszany bębenek”), Zofii Chądzyńskiej („Gra w klasy”), Tadeusza Boya-Żeleńskiego („Wielki testament” Villona).
Z moimi krewnymi, którzy zginęli w czasie II wojny światowej, albo przeżyli ją pokiereszowani na ciele i duszy, co potem starali się ukryć.
Z nackami, których widzę co roku z okien mieszkania, gdy robią swój Marsz Niepodległości, albo racami upamiętniają – godnie, jak im się wydaje – rocznicę Powstania, a którzy irytują mnie bardziej, niż nacjonaliści z innych krajów, właśnie dlatego, że są niestety Polakami, a chciałbym, żeby akurat wszyscy Polacy byli mądrzy i szlachetni, co oczywiście nie jest możliwe, bo w każdym narodzie są ludzie mądrzy i głupi, dobrzy i źli.
Z polskim Kołobrzegiem, który kilkadziesiąt lat temu zaczął sobie nareszcie przypominać, że wcześniej był niemieckim Kolbergiem, bo nasza historia jest znacznie bardziej skomplikowana, niż byśmy chcieli.
Z kombinacją zazdrości i niewygody, kiedy pierwszy raz, w 1989 roku, znalazłem się w Paryżu, zobaczyłem szczęśliwą i bogatą metropolię z gatunku takich, jakich u nas nie było i wciąż nie ma, ale zarazem zdałem sobie sprawę, że bigosu sobie z Francuzami nie pojem, ani wódki nie napiję, bo ani nie umieją go robić, ani nie umieją jej pić.
Z genialnym rysunkiem Andrzeja Mleczki, na którym duży nosorożec mówi do małego nosorożca: „Jestem nosorożcem i jestem z tego dumny. Powtórz”; gdyż dystansu do samych siebie nigdy dość – naród, mający taką historię, musi być chronicznie zagrożony samodurstwem.
Z Krystyną Jandą, śpiewającą w „Człowieku z żelaza” „Balladę i Janku Wiśniewskim”, a takiego rozgoryczenia i gniewu, że „świat się dowiedział, nic nie powiedział”, nie słyszałem nigdy więcej.
Z Haliną Bortnowską, Janiną Ochojską, Wandą Traczyk-Stawską, Barbarą Skargą, których mądrość i dobroć zawsze mnie onieśmiela.
Z pewnym starszym panem, który podczas manifestacji 11 listopada 1980 roku próbował mnie i kilku moich rówieśników przekonać, że w strofce „Pierwszej Brygady” zmieniamy oryginalną melodię, bo przeoczamy pewien niuans, a choć wszyscy tak dziś śpiewają, w nas nadzieja, że nauczymy się, jak to powinno brzmieć naprawdę – tymczasem oczywiście nie zapamiętałem, o co mu dokładnie chodziło.
I, jak z tego wszystkiego widać – z wierszem „Polska” Marcina Świetlickiego.