W ciągu ostatnich ośmiu lat irytowali mnie w Polsce symetryści. To wyciąganie zdarzających się, owszem, błędów poprzednich rządów, żeby przedstawiać pisowskie morze łajdactwa jako coś normalnego, wydawało mi się wyjątkowo odstręczające. Już chyba wolałem zdeklarowanych zwolenników Jarosława Kaczyńskiego, niż tych paputczików udających „obiektywnych obserwatorów”. Przychodziło mi do głowy, że mogliby swobodnie powtórzyć za Maską 2 (z „Wyzwolenia” Wyspiańskiego): „Umysł mój uchyla się od małostkowości i szybuje tam, gdzie ty nie sięgasz swoim umysłem” – na co, przypominam, Konrad, reaguje zupełnie słusznie taką oto ripostą: „Ty budzisz we mnie zupełnie nowe kombinacje odruchów. Nie przyszło mi jeszcze nigdy do myśli, żeby trzasnąć w pysk Jowisza”. Ta narracja drażniła mnie tym, że zakłamywała rzeczywistość, ale także tym, że była dyskretnie wyższościowa: „jedni są warci drugich, więc ci drudzy niech uprawiają swoje nikczemne procedery, które zresztą mnie nic nie obchodzą, bo – i tego objaśnienia zwykle nie dopowiadano, trzeba się było domyślić – ja się umiem ustawić w każdych warunkach”. Oportunizm jako świadectwo lepszości. Błe.
Ale okazuje się, że symetryzm może przybrać jeszcze gorszą postać. Przyjrzyjcie się temu, co piszą ludzie o kolejnej odsłonie kofliktu bliskowschodniego.
Po wierzchu jest lukier: warstwa frazesów, tak skonstruowanych, żeby dało się przełknąć to, co poniżej. Z tą warstwą wierzchnią nie da się polemizować, bo zawiera myśli z pozoru oczywiste i bezdyskusyjne. Przecież to jasne, że wszelki rasizm jest zły, że wszyscy mają prawo do życia i dzieci nie powinny ginąć na wojnie. Ktoś chce być rasistą? Ktoś chce odebrać jakimś ludziom prawo do życia? Jest za zabijaniem dzieci? Nie? To w porządku, czyli wszyscy się zgadzamy. A więc – przechodzimy do drugiej warstwy – antysemityzm nie jest większym złem niż islamofobia. Po czym konkluzja (warstwa trzecia, najgłębsza): no, to solidarnie wszyscy musimy potępić izraelskie zbrodnie w Strefie Gazy.
Tym, co ten rodzaj symetryzmu odróżnia od naszego symetryzmu wewnątrzpolskiego, jest bezpieczne oddalenie. Symetrysta wewnątrzpolski nie mógł kompletnie wykluczyć, że i jemu się do uszu naleje. Symetrysta sprawy palestyńskiej znad Wisły drapuje się w szlachetne szaty, wiedząc, że to go nic nie kosztuje. „Po taniości” można potępiać armię izraelską, kiedy nie tobie na łeb mogą spaść rakiety Hamasu, ani nie twoje dziecko hamasowcy mogą porwać i okrutnie zabić.
Po tej zasadniczej nieprzyzwoitości idą kolejne. Zrównanie zła antysemityzmu i islamofobii nie bierze pod uwagę kwestii dość zasadniczej: w zasadach judaizmu nie ma obowiązku nawracania niewiernych, a Żydzi w żadnym momencie, w każdym razie od czasów starotestamentowych, nie planowali podbicia militarnego i kulturowego innych państw. Dlatego antysemityzm musiał opierać się na iluzjach i fałszywkach (w rodzaju Protokołów Mędrców Syjonu), motywację czerpać z przypisywania Żydom intencji i działań, które nie miały związków z rzeczywistością (wykorzystywanie krwi chrześcijańskich dzieci przez ludzi, którym zabronione było spożywanie krwi w ogóle, o ludzkiej już nawet nie wspominając), lub które fałszywie tłumaczono (szerokie poparcie żydowskiej młodzieży dla idei komunistycznego internacjonalizmu, przecież nie po to, żeby zniszczyć Christianitas, tylko żeby rozpowszechnić system, który DEKLAROWAŁ – nieprawdziwie i do czasu – że narodowości znikną, a zatem ustanie wreszcie dyskryminacja z powodu przynależności do takiego czy innego narodu).
Tymczasem islamofobia pojawiła się w reakcji na jawnie wrogie naszej cywilizacji deklaracje islamistów. Nie mówię, rzecz jasna, o muzułmanach, zwykłych wyznawców Proroka, którzy tak, jak im się wydaje najlepiej, żyją w pokoju i chcą tylko zachować swoje obyczaje. Nikt na przykład polskich Tatarów nie atakuje przecież w ramach tzw. „islamofobii”! Ale nie o życie w pokoju chodziło Al-Kaidzie, nie pokój niosą światu Hezbollah, Boko Haram czy imamowie nawołujący do zabijania niewiernych. Naturalnie, jeśli ktoś spokojnie idącego ulicą wyznawcę islamu zaatakuje, sam stanę w jego obronie; ale, ponieważ rozróżnienie wyznawcy islamu od zwolennika ideologii islamistycznej (przyjmijmy takie nazwy, żeby się nie pogubić) nie jest łatwe, moja obrona będzie – owszem – podszyta nieufnością, kogo właściwie bronię. Będę, przyznaję, bronił raczej europejskiej zasady, że na ulicach naszych miast wszyscy się mają czuć bezpiecznie, niż człowieka, który może wcale nie jest zwolennikiem tej zasady, a jego jedyną budzącą troskę cechą jest to, że akurat został napadnięty. Takie są koszty ideologii w rodzaju islamizmu: podszywają się pod przyzwoite religie i sieją nieufność między ludźmi.
Tyle w sprawie zrównania zła antysemityzmu i islamofobii: zdanie niby zacne, jest przecież utożsamianiem postaw zrodzonych w rozmaitych okolicznościach, rozmaicie motywowanych i w niejednakowy sposób związanych z empirią. Pozostaje jeszcze warstwa zewnętrzna: ta, że dzieci, że wojna, że rasizm.
O rasizmie szkoda gadać, bo przecież nie o rasę tu chodzi. Co do dzieci, to uprzejmie informuję, że w czasie walk o Berlin w 1945 roku zginęło mnóstwo niemieckich dzieci. Tak, wojny są straszne i giną w nich niewinni ludzie, a akcje mieszczące się w granicach dość szczególnie zdefiniowanej „etyki działań wojennych” niełatwo odróżnić od zbrodni. Wystarczy przypomnieć Nagar-Khel… I nie mówię tego lekko, bo to okropne. Ale jednak niełatwo byłoby chyba dziś znaleźć, poza środowiskiem neonazistowskim, kogoś, kto wyrzucałby aliantom zachodnim bombardowanie, a Armii Czerwonej zdobywanie, dzielnica po dzielnicy, stolicy III Rzeszy. Gdyż – trzymając się już dzieci jako upiornej, krwawej waluty – mamy świadomość, ile dzieci zginęło w wyniku działań hitlerowców w całej Europie, zresztą zarówno w wyniku ostrzału, jak brutalnej eksterminacji. I gdyby nie całkowite zwycięstwo koalicji nad III Rzeszą, ginęłyby nadal w ilościach przemysłowych.
Izrael stoi przed diabelską alternatywą. Przez kilkadziesiąt lat po kolejnych OBRONNYCH wojnach proponował jakiś sposób ułożenia się z krajami arabskimi i ludnością arabską Palestyny. Za każdym razem oferta była odrzucana w oczekiwaniu na lepszą. Struna została przeciągnięta i Izraelem rządzi dziś prawica, której rozumowanie w wersji skrajnej rzeczywiście oddał ów (zdymisjonowany zresztą zaraz) minister od pomysłu zrzucenia bomy atomowej na Gazę. Prawica izraelska mniej mnie boli, niż prawica polska, ale też jej nie lubię. Niemniej po ataku Hamasu na Izrael (nie odwrotnie), po zabiciu i porwaniu tysięcy obywateli tego kraju – idiotycznie jest udawać, że się nie rozumie militarnej odpowiedzi Izraela. A jeśli hamasowcy umieszczają swoje punkty dowodzenia i stanowiska rakiet w pobliżu szpitali i szkół, po czym leją łzy nad barbarzyństwem armii izraelskiej, która w te szpitale i szkoły uderza (zresztą zwykle uprzedzając o swoich celach, co jest bez precedensu w praktyce wojennej świata), to płakanie razem z nimi jest niedorzeczne. Bo płakać można i należy, ale nie z Hamasem, tylko przeciw niemu. Palestyńczycy, zresztą nie po raz pierwszy, zostali potraktowani PRZEZ STRONĘ ARABSKĄ przedmiotowo. Nie widzieć tego, to nic nie rozumieć z tragedii, która się tam dzieje.
Ostatnia sprawa: ja akurat byłem w Dżeninie i Nablusie, rozmawiałem z Palestyńczykami – po czym wróciłem do domu i zacząłem sprawdzać to, co od nich usłyszałem. I nawet szczególnie nie mam pretensji, że oszukiwali, bo ich los jest naprawdę nie do pozazdroszczenia. Ale jeśli człowiek się przejmie, że np. w obozie pod Dżeninem zginęło podczas drugiej intifady ponad tysiąc osób, a potem odkryje, że komisja międzynarodowa potwierdziła śmierć stu, to choć jest to o sto za dużo, jednak doniesienia o liczbie ofiar, płynące ze źródeł arabskich, traktuje się od tej pory z pewnym dystansem. Który to dystans zresztą historia z rzekomym zbombardowaniem szpitala w Gazie (gdy okazało się, że nie szpital, tylko jego podwórze, i nie rakieta izraelska, tylko hamasowska) czyni roztropnym.
