Trwa kolejna odsłona Ogólnonarodowej Dyskusji Na Temat Lektur Szkolnych. Ponieważ jestem nauczycielem polskiego w liceum z jakim-takim stażem (w dwóch odcinkach w sumie już teraz dwanaście lat), na swój sposób i ja wezmę w niej udział , starając się nie wypowiadać na temat lektur w podstawówce, bo się na tym znam słabo. Co prawda chyba nie słabiej, niż niejeden Internauta, który się zdążył wypowiedzieć, ale mnie to jednak krępuje.

Nazywam tę ODNTLS w ten sposób, zdradzając od razu, że uważam ją za rytuał i to rytuał, który zastępuje realne działania. Przy tej okazji ludzie mogą dać upust swoim traumom z dzieciństwa, bo, Jezus Maria, ktoś im kiedyś zadał do przeczytania książkę, która im się nie podobała. Skandal. W TVN widziałem także młodzież utyskującą, że ten czy inny utwór jest długi i trudno go zrozumieć. Okropne. Szkoła jest, jak to już zdążyłem przeczytać, swoistym więzieniem, instytucją niszczącą wrażliwe dusze, maszynką do mięsa jak w „The Wall” Allana Parkera i tak dalej. Gratuluję Państwu dalszych postępów w drodze do zapewnienia światu taniej, bo niewykształconej siły roboczej z Polski, przy okazji łatwo dającej się manipulować, bo masowo bezmyślnej.

Zanim te inwektywy staną się jasne, kilka słów o tym, dlaczego obecna ODNTLS jest znowu rytualna. Otóż po PiS należy oczywiście posprzątać, także w oświacie. Akurat z listą lektur zadanie wydaje się łatwe. Liczba lektur obowiązkowych, które się w ogóle merytorycznie nie bronią, i które należy wobec tego od ręki usunąć, to zaledwie kilka pozycji i nie ma o czym dyskutować. Wiersze Wojciecha Wencla, który zdążył się już poskarżyć, że wykreśla go „sowiecki komisarz polityczny”, gdyż sam nie zauważył, że poetą jest słabym: nieźle się zapowiadał, potem uwiądł, pisząc postromantyczne wierszydła o rzekomym zamachu pod Smoleńskiem, kropka. Opowiadanie Marka Nowakowskiego „Górą Edek”, nie dość, że literacko żadne, to jeszcze zawierające oczywiście błędne rozpoznanie społeczne, na czym polegał problem transformacji ustrojowej (jakoby na tym, że szlachetni inteligenci zostali spauperyzowani przez chamów, którzy zajęli się biznesem – no, doprawdy), ale już nie fragment jego „Raportu o stanie wojennym”. Ewentualnie „Madame” Libery, ale nie dlatego, że rzecz jest słaba, bo nie jest (i pisowskie sentymenty autora tego nie zmieniają!), tylko że jest niewygodnie długa w ostatniej klasie liceum, gdy musi być czas na powtórzenia. Istnieje coś takiego, jak współczynnik jakości do długości tekstu: czasem rozmiary utworu są usprawiedliwione przez jego klasę, niekiedy warto przeczytać mniej wybitny (ale nie bezwartościowy) utwór, jeśli liczy nieco mniej stron – i wydaje mi się, że ów współczynnik w przypadku „Madame” nie wypada dobrze, choć powieść wspominam jako dość atrakcyjną. Dodajmy, że tak naprawdę miała zostać lekturą obowiązkową dopiero od nadchodzącego roku… No i to właściwie koniec: lekturami sugerowanymi bym się tymczasem nie przejmował, bo są właśnie tylko sugerowane.

Nie bardzo więc rozumiem panią minister Nowacką, po co zajmuje czas ekspertom na robotę pozorowaną: że niby w oświacie też sprzątamy. Gdy tak naprawdę należy się zająć olbrzymią pracą, wymagającą czasu. Należałoby powołać do życia okrągły stół edukacji i wypracować na dekady (!!!) koncepcję polskiej szkoły XXI wieku. W podstolikach określić założenia programowe, których nie chciałyby obalać kolejne partie, jak tylko wygrają wybory. Sytuacja jest społecznie korzystna, bo wszyscy czujemy, że tak dalej być nie może. Ważna uwaga dla laików: to od założeń programowych się zaczyna, a nie od listy lektur, którą otrzymujemy „na wyjściu”, jako efekt tych założeń i wzniesionej na nich koncepcji nauczania. Jeśli założenia i koncepcję się stworzy sensownie, to dyskusja na temat tego, co dokładnie ma przeczytać obowiązkowo młodzież, staje się serią kosmetycznych sporów.

Zanim na zakończenie przedstawię, z jakimi roboczymi propozycjami zacząłbym tę poważną dyskusję (a nie trwającą ODNTLS), jeszcze jedno objaśnienie. Szkoła jako taka nie znosi rewolucji. Szkoła, jako jedna z maszyn przeciwdziałających entropii, zanikaniu społecznej pamięci, ma z natury swojej ogromną bezwładność (i powinna ją mieć). Dziubanie po liście lektur, że to wykreślimy, i tamto wykreślimy, a to przestawimy z klasy do klasy, przypomina gwałtowne ruchy kierownicą podczas prowadzenia olbrzymiej ciężarówki. Nie jest to dobry pomysł. Szkołę należy wymyślić na lata, co mówię! – na dekady, a tego nie zrobi się z piątku na sobotę.

Jakie założenia moim zdaniem powinny przyświecać tej wielkiej pracy, która jest do zrobienia (ograniczam się do programu języka polskiego i dorzucam dwa słowa o historii):

  1. Wbrew rozpowszechnionym w naszym społeczeństwie opiniom i rozkosznym wyznaniom w stylu „A ja nie czytam i do czegoś w życiu doszedłem”, umiejętność czytania literatury jest jednym z podstawowych czynników rozwoju społecznego. Uczy wyobraźni, a więc zdolności adaptacyjnych, tak potrzebnych w zmieniającym się szybko świecie. Uczy empatii (poznając fikcyjnych bohaterów uczymy się rozumieć drugiego człowieka), tak potrzebnej w świecie narastających kontaktów z kimś Całkiem Innym. Uczy myślenia linearnego, uporządkowanego. Uczy rozumienia rozmaitych konwencji, w których ludzie się ze sobą komunikują. Uczy krytycyzmu w stosunku do tekstów, które są nam w dorosłym życiu przedstawiane jako bezdyskusyjnie prawdziwe. Uczy wreszcie tolerancji, bo odsłania czytelnikom rozmaitość ludzkich gustów. Uczy też SIEBIE, gdyż poznajemy własne reakcje na nieoczywiste bodźce spoza codziennego świata. Z wielu badań, przeprowadzonych w UE i USA wynika, że im bardziej niestabilny jest rynek, tym lepiej widać adaptacyjne umiejętności humanistów, nie zaś umysłów ścisłych!
  2. Z powyższego wynikają dwa wnioski: (a) że szkoła podstawowa (jest to jedyne zdanie na jej temat, które ośmielam się wygłaszać) ma przede wszystkim za zadanie rozczytać kolejne roczniki, przeciwdziałając temu, co zaszło w skali społecznej, ale niestety także w wielu rodzinach, a mianowicie zerwaniu tradycji czytania. (b) Że przejawiająca się znowu koncepcja odchudzania listy lektur jest szkodliwa. Pozostaje oczywiście do przedyskutowania (jak uprzedzałem: w przyszłości), jak ta lista lektur ma wyglądać. Ale na poziomie liceum uczeń powinien wiedzieć, że nulla dies sine linea, nie ma dnia bez (przeczytanej) linijki: licząc, powiedzmy, 45 tygodni w roku szkolnym i przyzwoitą średnią czytania 30 stron na godzinę, a także zakładając, że przyszły maturzysta ma czytać co najmniej 30 minut (bądźmy pesymistami), a w porywach godzinę dziennie, liczba stron do przeczytania winna pozostawać na poziomie około 5 tysięcy stron rocznie. To oznacza około czternastu „przeliczeniowych” powieści (średnia powieść: 400 stron, przeliczyć ją można na dwa dramaty romantyczne lub cztery dramaty innego typu, lub na dziesięć tomów wierszy). Nie wszyscy dadzą radę? Heloł, nie wszyscy muszą mieć maturę!!! (Ograniczeniem jest czas na zrealizowanie programu, nie czas na czytanie).
  3. Jednym z warunków rozumienia świata (a także samego/samej siebie) jest świadomość, skąd nasz świat przybrał taki, a nie inny kształt (i skąd wzięły się „oczywistości”, które są nam przekazywane w procesie wychowania). A to oznacza, że warto uczyć historii (i historii literatury), przy czym z akcentem nie tyle na daty kolejnych bitew (od czego zresztą już chyba odstąpiliśmy), tylko na procesy dziejowe, zwłaszcza te, których skutki daje się obecnie obserwować. Z tego powodu uważam, że przedmiot taki, jak HiT, był dobrym pomysłem pisowskich władz (oczywiście rozumiany inaczej, niż w niesławnym podręczniku prof. Roszkowskiego). Z tego też powodu z dużą rezerwą podchodzę do zgłaszanych od lat postulatów, by na języku polskim odejść od porządku historyczno-literackiego, zastępując go (nie)porządkiem tematycznym typu: utwory o domu, utwory o podróży, utwory o miłości itd. Uczeń w masie ma (i będzie miał) skłonność do przechowywania w pamięci porządku, zaproponowanego przez szkołę, jak pacierza; jeśli ten zapamiętany porządek będzie chronologiczny, w oczywisty sposób da się po nim „skakać”, ale jak skakać od domu do podróży, a od podróży do miłości? Naturalnie w programie przedmiotu powinien zostać czas na „linkowanie” między epokami oraz między epokami minionymi a teraźniejszością.
  4. Innym warunkiem rozumienia świata jest sprawne i samoświadome posługiwanie się językiem. Tematy językoznawcze, dotyczące także praktycznej umiejętności czytania (także głośnego!!!), tudzież mówienia, należy umieścić w liceum jako ważny składnik programu. I nie myślę tu o gramatyce opisowej, ale o tematach z socjo- i psycholingwistyki, z kultury języka, tudzież z historii języka (w sensownym wyborze, ma się rozumieć).
  5. Absolwent szkoły XXI wieku powinien być obywatelem Polski, Europy i świata. Pod tym kątem należy się przyjrzeć liście lektur. Ponieważ nawet przy wyliczonym wyżej „obciążeniu czytelniczym” ucznia nie ma możliwości rozszerzania listy lektur w nieskończoność, trzeba zapewne dokonać rozumnych przesunięć między lekturami polskimi a zagranicznymi. Do fragmentów Biblii, do „Antygony”, „Dziejów Tristana i Izoldy”, „Makbeta”, „Skąpca”, „Giaura”, „Zbrodni i kary”, „Dżumy” i „1984” (mówię w tej chwili o programie podstawowym, a nie rozszerzonym) należałoby z pewnością coś dorzucić, możliwe, że z wymianą wyliczonych tytułów na jakieś inne (Biblia, cokolwiek sądzimy o Kościele, jest akurat fundamentem kultury europejskiej nie mniej ważnym, niż dorobek starożytnej Grecji, więc jej nie ruszamy, cokolwiek na ten temat myślą lewicowi radykałowie). Równocześnie do przedyskutowania jest wielkość i jakość trzonu tożsamości polskiej (nota bene postulowane obecnie wyrzucenie z programu akurat „Hymnu do miłości ojczyzny” Krasickiego to przecież strzał w stopę: omawia się to 45 minut, czyli zysk czasowy żaden, a okazja do rozmowy o stosunku do własnej ojczyzny zostałaby usunięta – czyli strata oczywista).
  6. Do osobnego przedyskutowania jest kwestia pisania ręcznego. Z jednej strony większość z nas, dorosłych, ręcznie wypełnia już tylko druki (a i to coraz rzadziej), ewentualnie robi sobie notatki przed zakupami w dyskoncie. Z drugiej – badania psychologiczne dowodzą, że podczas ręcznego pisania mózg zapamiętuje treści lepiej, niż podczas klepania w klawisze. Jeśli nie pójdziemy wzorem (podobno) Japonii i pozostawimy obowiązek pisania matury ręcznie, mam (niekonsekwentnie) jednak drugi postulat w sprawie szkoły podstawowej: przywrócić odpowiednią liczbę godzin na naukę pisania ładnego i poprawnego ortograficznie. To mrowie dysgrafików naprawdę budzi dzisiaj podejrzliwość (nie kwestionuję PEWNEJ LICZBY dysgrafików realnych).  
  7. Należy także zastanowić się nad tym, kiedy wypada najpóźniejszy możliwy moment specjalizacji. Dziś – nazwa „liceum ogólnokształcące” jest myląca, bo skrywa profilowanie nauki od drugiej, a w niektórych placówkach nawet od pierwszej klasy. Niewykluczone, że to smutna dziejowa konieczność, ale chyba warto się jej przyjrzeć.

Pewnie nie ująłem wszystkiego, ale siedem to ładna liczba, a ten tekst, jak na internet, zrobił się i tak zbyt długi. Powyższe propozycje to PROPOZYCJE tylko: chętnie przeczytam polemiki, bo może się mylę.

(Państwo wychowawcy prowadzą poloneza: studniówka 2024. Fot. Wojciech Olkuśnik. Na zdjęciu moja znakomita koleżanka-germanistka, Magda Smaga, i ja)

Udostępnij


O mnie



  • Zlikwidować państwową maturę. Zlikwidować państwową komisję egzaminacyjną tworzoną przez ministerstwo. Wprowadzić jednolity egzamin na studia organizowany wspólnie przez uniwersytety. Podstawy programowe i listy lektur niech ustala uniwersytecka komisja egzaminacyjna/naukowa. Niech szkoły uczą, czego i jak chcą, a czy to się sprawdza, zweryfikują uniwersyteccy egzaminatorzy. W ten sposób program nauczania by się modyfikował na bieżąco poprzez dostosowanie do wymagań uniwersyteckich bez udziału ministerstwa i polityków. Liczba zdających by się zmniejszyła do tych, co chcą iść na studia (mogliby też zdawać w razie potrzeby wielokrotnie), a cały temat zostałby odpolityczniony. Zadaniem ministerstwa powinno być zapewnienie finansowania i ewentualnie pomoc organizacyjna (w tym mediacja między uczelniami) w tym procesie.

  • Szanowny Panie Redaktorze,

    przekonuje mnie większość tego, co Pan pisze, ale sam się na tym zupełnie nie znam, więc mój głos poparcia nie ma tu znaczenia. Coraz bardziej zastanawia mnie jednak prawie całkowite oderwanie w sferze publicznej rozważań o narastaniu rozlicznych kłopotów rozwojowych i psychicznych dzieci i młodzieży (takich jak kłopoty z koncentracją i pamięcią, brak wytrwałości, przewrażliwienie, dysgrafia, dysleksja, dyskalkulia i inne dyspepsje, ale także poważne problemy z socjalizacją, plaga depresji i zaburzeń odżywiania) od zachodzących równolegle zmian sposobu życia (mniej codziennego ruchu, mniej książek, mniej starych nudnych praktyk typu odręczne pismo czy rachunki, coraz więcej kontaktów i aktywności zapośredniczonych przez ekran i klawiaturę). Specjaliści czasem coś o tym wspomną, ale wszystko jak groch o ścianę – mnie to od dawna już wygląda na potężny społeczny syndrom wyparcia.

    Dwie uwagi drobne i dalece niefachowe, ale oddające moje osobiste doświadczenia:

    1. Przeliczanie powieści na dziesięć tomów wierszy, bo liczba stron się mniej więcej zgadza, to jednak nieporozumienie. „Gęstość” tekstu odgrywa w tych sprawach wielką rolę, podobnie jak fakt, że powieść podobna jest zwykle wielkiemu arrasowi, w którym mnóstwo rzeczy w złożony sposób się przeplata, budując w nieoczywisty sposób obraz znacznie większy od sumy składających się na niego szczegółów – i na tym właśnie polega zazwyczaj jej siła – oddziaływania i wartość – podczas gdy siłą wiersza nierzadko jest przywołanie i pobudzenie do wzrostu zakorzenionych już wcześniej w umyśle odbiorcy uczuć i myśli za pomocą niewielkiej liczby celnie wybranych środków. Niejeden wiersz traci moc w zbyt bliskim sąsiedztwie innych, choćby równie dobrych. Domyślam się, że postulował Pan jedynie pewien przelicznik czasowy, a nie literalne zastępowanie jednej powieści dziesięcioma tomami poezji, bo tylu w ciągu roku szkolnego prawie żaden uczeń nie dałby rady sensownie przeczytać nawet w „dawnych dobrych czasach”, a i liryka w ogóle wydaje mi się trudniejsza do omawiania na lekcjach niż powieść (głównie dlatego, że każdy uczeń zarodki innych emocji i idei przynosi w głowie na lekcje; co zresztą jest ostatnią nitką nadziei – lękać się trzeba nie bardzo już chyba odległej chwili, gdy wszyscy będą mieli w głowach to samo).

    2. Pisanie odręczne ma zapewne inną jeszcze zaletę oprócz wskazywanego przez psychologów sprzężenia ręka-mózg (zdaje się, że psychologia dziecięca wyraźnie wiąże rozwój sprawności manualnej z werbalną, a i u dorosłych pozbawionych możliwości swobodnego gestykulowania znacznie ponoć spadają zdolności posługiwania się mową). Chodzi mi o to, jak bardzo odmiennie wygląda brudnopis czy jakikolwiek inny tekst pisany metodą rozpoznania bojem w wersji odręcznej i w wydruku. Wersja odręczna pozostawia niezliczone zahaczki umożliwiające organiczne nawracanie do idei wstępnie porzuconych, w wersji komputerowej za to albo poprawki trwale usuwają pierwotne sformułowania, albo niezdolność do ich nanoszenia prowadzi do produkcji bełkotu (w zależności od predyspozycji piszącego). Owszem, istnieją sposoby obróbki tekstu w komputerze, które mogłyby temu zaradzić, ale jakoś tak się składa, że mało kto z nich w praktyce korzysta, podczas gdy w przypadku pisma odręcznego sam proces pisania wymusza zwykle powstawanie brudnopisu.
    Moje doświadczenia z lektury notatek spisanych na komputerze dzielą się niemal dokładnie na dwie dość rozłączne kategorie: w jednym przypadku mam wrażenie obcowania z czystopisem, który nigdy nie przeszedł fazy brudnopisu, a w drugim – wrażenie brudnopisu, który nigdy nie stał się czystopisem. Podejrzewam, że sposób, w jaki napisałem, com napisał powyżej, też różni się znacznie od tego, co napisałbym, gdybym pierwej zredagował tekst w brudnopisie nagryzmolonym na kartce.

    Łączę ukłony, współczując kolejnej reformy edukacji – ta już na pewno się uda!

  • @noname
    Problemów ze stanem psychicznym młodzieży nie lekceważę, ale wydaje mi się, że przy projektowaniu szkoły przyszłości założenia mogą od tego abstrahować (co nie oznacza bynajmniej pomijania tej kwestii przy dalszych etapach pracy).
    Co do kolejnych dwóch punktów dopowiem tylko, żeby uniknąć narastającego nieporozumienia: passus o „powieści przeliczeniowej” miał intencjonalnie charakter żartobliwy; no, może pół-żartobliwy. Chodziło mi tylko o to, że powieść się czyta dłużej, a cykle wierszy znacznie krócej. Co do trudności omawiania poezji, to wprawdzie ma Pan trochę racji, ale z drugiej strony wiersz pozwala na zbiorowe pochylenie się nad tekstem, łatwo go ogarnąć wzrokiem (więc może też – myślą), no i polonista nie ma przynajmniej upiornego podejrzenia, że jako jedyny w klasie naprawdę przeczytał dany utwór… 😉 Znowu trochę ironizuję, skądinąd smutnawo. Pozdrowienia – JS

  • Panie Jerzy!

    Jak to miło móc Panu bezpośrednio odpowiedzieć 🙂

    Ad rem: Od dziecka byłem pożeraczem książek. Nauczyłem się czytać kiedy miałem 5 lat. Nic wielkiego, znałem ludzi, którzy posiedli tę umiejętność nawet wcześniej. Nigdy nie znosiłem w tej dziedzinie żadnego przymusu i to mnie ukształtowało nie tylko jako czytelnika, ale wręcz – śmiem twierdzić – jako człowieka. Dlatego, przez cały okres cierniowej drogi edukacji (CDE) i długo po nim, nigdy nie skalałem się postępkiem polegającym na przeczytaniu nudnej (dla mnie, zaznaczam!) książki tylko dlatego, że znalazła się w Kanonie Lektur Szkolnych (KLS), lub w jakimkolwiek Innym Kanonie (IK). Wiele książek przeczytałem zanim dotarłem do klas, w których stały się obowiązkowe, ale to nie jest niczym godnym uwagi w moim Życiorysie Czytelnika (ŻC). Naprawdę dziwną rzeczą jest to, że nigdy nie dostałem dwójki, pały, gały, cwajki, ani innej takiej oceny, z powodu nieumiejętności zreferowania jakiegoś zagadnienia literackiego. Już prędzej za pamięciowe nieprzyswojenie jakiejś Inwokacji Do Pana Tadeusza (IDPT), czy czegoś tam w podobie – bo uczyć się na pamięć czegokolwiek nienawidziłem z całego serca i duszy, co zresztą zostało mi na całe życie. Chyba ratował mnie wrodzony spryt oraz inteligencja, może też wiara (niektórych) Nauczycieli w to, że (niektórych) uczniaków po prostu nie warto do niczego zmuszać, bo sami wiedzą, co dla nich dobre.

    Ale co to ja chciałem?… Aha! Polska szkoła za moich czasów (i Pańskich, bo jesteśmy w tym samym wieku) była szkołą pruską w całym tego słowa znaczeniu. Jedynym jej celem, choć nigdy nie wyrażanym głośno, było wtłoczenie niesfornego dziecięcego umysłu w ramy urzędniczo-wojskowego pruskiego drylu. I nie wydaje mi się, żeby i dziś ten cel stracił na znaczeniu. Przykład? Jak długo pracuje dorosły człowiek? Ok. 8 godzin dziennie, prawda? A dziecko? Od ósmej rano do dwudziestej wieczór, przez siedem dni w tygodniu, bo przecież musi „odrobić” co ma „zadane”! I to zasadniczo nie jest zdanie nauczycieli, tylko rodziców, Uch! Odbierałbym takim synom i córkom prawa do dzieci, bo to jest gorsze niż bicie do krwi! Najlepszym jednak dowodem na Bismarckowsko-Apuchtinowski rodowód polskiej szkoły jest lista lektur do przymusowego przeczytania w każdej klasie. Gdybym się temu procederowi w swoim czasie poddał, prawdopodobnie po zakończeniu edukacji szkolnej nie przeczytałbym już dobrowolnie żadnej książki ani wiersza więcej! Skąd to wiem? Znakomita większość moich znajomych i współpracowników (głównie młodszych ode mnie) nie czyta niczego poza literaturą techniczną, z racji wykonywanego zawodu.

    Serdecznie pozdrawiam!

    Michał Całka

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Premium WordPress Themes