Poprzedni tekst był o czym innym, ale zasłużenie ciepłe słowa, jakimi określiłem pana profesora Karola Modzelewskiego, wywołały kilka głosów polemicznych. Domagania się, żeby mówić o Nim per „Kirył”, trudno nie skwitować wzruszeniem ramion; wystarczy przeczytać kilkanaście pierwszych stron jego świetnej książki „Zajeździmy kobyłę historii”, żeby zrozumieć, że to bez sensu, chyba że ktoś dał się zaczadzić bełkotem nacjonalistów, no, ale to wtedy jego problem (ja się jego detoksykacją nie zajmę, bo nie mam pojęcia, jak się z tego bagna można wygrzebać). Natomiast uszczypliwa reszta tego samego komentarza (tad9) pozwala mi wyjaśnić (sobie i Państwu) parę spraw.
Co jest piękne w polskiej tradycji lewicowej? Zacznijmy od nazwisk:
1. Adam Mickiewicz, ze swoim przekonaniem, że imperia i dyktatury są upiorną pomyłką historii, jeśli ma to być historia ludzka; i że wolność ludów stanowi postulat, który albo da się zrealizować w całości (to znaczy bez ograniczenia, że chodzi nam o wolność Czechów, ale już nie Węgrów, Węgrów, ale już nie Polaków, albo Polaków, ale już nie Żydów i tak dalej), albo wcale; gdyż nawet jeśli nie jest prawdą, że „cudza wolność w nieskończoność powiększa moją” (jak twierdził Bakunin), to z pewnością cudza niewola moją wolność czyni problematyczną;
2. Ludwik Waryński, jeden z niepokornych naprawdę, nie mogący znieść warunków, w jakich pracował dziewiętnastowieczny robotnik, za co LW zapłacił życiem (czytaj: Bohdana Cywińskiego „Rodowody niepokornych”);
3. Wacław Nałkowski, który z głęboką dezaprobatą pisał o ludzkiej skłonności do przyjmowania za dobrą monetę każdych warunków, zwłaszcza jeśli są niewygodne głównie dla innych, a także do ograniczania zainteresowań do własnego czubka nosa – i wierzył, że obdarzeni wrażliwym sumieniem inteligenci są awangardą ewolucji społecznej (czytaj: „Forpoczty ewolucji psychicznej i troglodyci”);
4. Edward Abramowski, ze swoim staraniem o samoorganizujące się społeczeństwo, w którym relacje sąsiedzkie i pracownicze uczynią kiedyś zbędnymi policję i sądy, a także ze swoją błyskotliwą krytyką społeczeństwa pogrążonego w bierności (czytaj: „Idee społeczne kooperatyzmu”);
5. Stanisław Brzozowski, podkreślający, że historia to dzieje walki tego, co ludzkie, z żywiołem nieludzkim na zewnątrz nas i wewnątrz każdego z nas, walki, którą nazywamy pracą (czytaj „Legenda Młodej Polski”);
6. Józef Piłsudski ze swoją nadzieją na możliwość przezwyciężenia wrogości do siebie narodów, wymieszanych w naszej części Europy: Litwinów, Polaków, Ukraińców – i ze swoim gniewem na rosyjski, a potem (już gdy „wysiadł na przystanku niepodległość”) sowiecki imperializm;
7. Lidia Ciołkoszowa, która działalność oświatową wśród dzieci i wśród robotników łączyła przez całe życie z konsekwentnym antykomunizmem;
8. Adam Ciołkosz – harcerz, powstaniec śląski, poseł na sejm, który w czasie wojny w proteście przeciwko układowi Sikorski-Majski wystąpił z Komitetu Zagranicznego PPS, a po wojnie współtworzył na emigracji dokument programowy Międzynarodówki Socjalistycznej „Cele i zadania socjalizmu demokratycznego” i przez całe życie jasno widział, że dyktatura sowiecka socjalizmem nie jest;
9. Jan Strzelecki, który szukał wspólnego pola wartości między myślą socjalistyczną, chrześcijaństwem i egzystencjalizmem (patrz: „Próby świadectwa”) i wierzył, że myśl lewicowa, jeśli ją wydrzeć uczniom Stalina, będzie nowoczesnym wcieleniem humanizmu;
10. Edward Lipiński, który zaczął swoją drogę ideową od rewolucji 1905 roku, a zakończył w Komitecie Obrony Robotników, i w 1981 roku tłumaczył, że jest przeciwko PRL ponieważ jest socjalistą;
11. Jacek Kuroń, który po okresie zaczadzenia stalinizmem przez całą resztę życia odkupywał swoje winy – tak to określał! – budując zręby społeczeństwa obywatelskiego, pokazując młodzieży wartość zaangażowania w sprawy społeczne i traktując krzywdę bliźniego jako bezwzględnie obowiązujące wezwanie do działania (czytaj: „Wiara i wina”);
12. Karol Modzelewski, który wstąpił do PZPR na fali polskiego października, kiedy nie było widoków na wyjście z sowieckiej strefy wpływów i zmianę systemu monopartyjnego, natomiast wydawało się, że na kurs partii rządzącej można mieć wpływ od środka, a gdy po paru latach to ostatnie okazało się mrzonką, rozpoczął działalność opozycyjną, za co zapłacił w sumie ośmioma latami więzienia, i współtworzył pierwszą „Solidarność”, łącznie z jej nazwą (czytaj: „Zajeździmy kobyłę historii”).
Inaczej rzecz ujmując, piękne w tradycji lewicowej są: niezgoda na założenie, że narody muszą być sobie wrogie; troska o bliźnich, żyjących w gorszych warunkach niż my; zerwanie z paternalistycznym stosunkiem do warstw gorzej wykształconych; wiara w przyrodzoną dobroć ludzką (nawet, jeśli ta wiara niekiedy, przyznaję, wydaje mi się trudna do obrony w konfrontacji z empirią); docenienie pracy w miejsce pieniądza czy pozycji w grupie; wiara w to, że jeśli świat nas zawodzi, to przynajmniej najbliższy nam kawałek świata można urządzić, odszukawszy innych ludzi o podobnych potrzebach; poczucie odpowiedzialności za drugiego człowieka, wyraźnie pokrewne z wezwaniem „jeden drugiego ciężary noście”; alergia na rozmaite formy dyskryminacji, selekcji, hierarchizacji społecznej; wyczulenie na wartość edukacji i kultury, rozumianej nie jako zamykający nas na nowości spadek, ale jako dziedzictwo, które mamy podjąć i rozwinąć; uznanie doniosłości budowania wspólnoty opartej na dobrowolnym akcesie, a nie obowiązkowej przynależności. Jeśli czytam u Camusa marzenie o „świętym bez Boga”, to myślę o ludziach niekomunistycznej lewicy. Którzy skądinąd nieraz z Bogiem by się ułożyli, tylko z Kościołem nie dawali rady – co im jestem starszy, tym lepiej rozumiem.
Lista powyższa zawiera dwanaście nazwisk, jak dwunastu było apostołów. Tę listę można by przedłużać. Nie będzie tam jednak, oczywiście, Kazimierza Mijala (o którego pytał tad9), podobnie jak nie będzie Józefa Cyrankiewicza (mimo jego skądinąd zacnej postawy w czasie wojny), ani Władysława Gomułki.
To, że idee Marksa (inspirujące, jak pokazuje choćby Abramowski z Brzozowskim; nota bene analiza alienacji pracy jest w jego lekcji niezwykle pouczająca!) zniekształcił tandetny publicysta Engels, potem zaś Lenin ze Stalinem, o Mao i Pol Pocie już nawet nie wspominając, mam za jedną z najstraszliwszych katastrof w dziejach europejskich idei. Pamiętam oczywiście, że Kołakowski dowodził, iż ta katastrofa była nieunikniona w praktyce; ale też mam lewicowość bardziej za wskazanie moralne i szlachetny pomysł na pracę społeczną, niż za program polityczny. No, dzisiaj to stety-niestety oczywiste. Chyba, że Sławomir Sierakowski (lub ktoś inny) coś wymyśli, ale czekam już wiele lat i nic. A zdarzające się próby nawiązywania do rozwiązań przetestowanych w PRL, bez odpowiedzi na dwa pytania (dlaczego system tzw. „realnego socjalizmu” był ekonomicznie niewydolny i skąd wzięła się jego obsesyjna i opresyjna potrzeba tłumienia inicjatyw oddolnych, a wraz z nimi – wolności jednostki), wydają mi się grzebaniem w ruinach, w których wciąż jeszcze są niewybuchy. Co skądinąd obecnie ewidentnie praktykuje nie słaba lewicowa opozycja, tylko partia rządząca.