Ostatnio trudno mi nie myśleć na nowy sposób o latach, kiedy byłem nauczycielem w szkole średniej. A to w związku z powtarzającymi się informacjami, że znaczna część młodzieży w Polsce opowiada się za prawicą i to w jej ekstremalnym, nacjonalistycznym (a nie konserwatywnym) kształcie. Co prawda nie wiem nic o tym, żeby przydarzyło się to któremuś z moich wychowanków. Ale nie mogę tego wykluczyć, bo ich dalsze losy śledzę tylko o tyle, o ile niektórzy nawiązali ze mną kontakt przez FB. Zresztą nawet jeśli oni akurat nie ulegli ekstremistycznej pokusie, to niewiele zmienia, bo byłem uczestnikiem pewnego projektu edukacyjnego, z moim sposobem uczenia nie odstawałem chyba nadmiernie od krajowej normy (mam nadzieję, że w przyzwoitym wydaniu), więc i tak pozostaje pytanie, co NAM się nie udało. Czego nie wzięliśmy pod uwagę. Gdzie popełniliśmy błędy.
W szkole, w której uczyłem, ważna była zasada, że nauczyciel nie jest od prowadzenia politycznej indoktrynacji. Granica między polityczną indoktrynacją a wychowaniem zorientowanym na jakieś określone wartości nie jest jednak czytelna: to znaczy łatwo odróżnić od siebie przypadki skrajne, ale na terenie przygranicznym pojawia się mgła nieokreśloności: co jeszcze wolno, a czego już nie. Przypuszczam, że więcej było we mnie lęku, że zacznę indoktrynować, niż lęku, że moje wychowywanie będzie zbyt „czyste”, zbyt oderwane od politycznego konkretu – co siłą rzeczy oddalało mnie od wypowiedzi na tematy bieżące. Jeśli i inni nauczyciele tak mieli, mogło to nas wstrzymywać przed mówieniem tego, co jednak należało powiedzieć.
Przy tym podzielaliśmy chyba wszyscy dwa przekonania, z których jedno wydaje mi się dzisiaj mylne na pewno, a drugie – być może. Pierwsze – to żywe w latach 90. (uczyłem od 1995 do 2002 roku) uznanie uczuć patriotycznych za tyleż oczywiste, co intymne. Ktoś, kto często na swoich wargach ma imię Ojczyzny, był dla nas kimś takim, jak gość, który wszystkich dokoła zapewnia, że kocha swoją mamę: niby urocze, a jednak trochę żenujące, a ostatecznie wręcz podejrzane, że o tym ciągle gada. W dodatku mieliśmy w świeżej pamięci niemiłosierne wykorzystywanie motywów patriotycznych w propagandzie jaruzelskiej i przez to ich formy wyrazu były w naszych oczach w niemałym stopniu skompromitowane. Pamiętam, jak już po moim odejściu ze szkoły z jakiejś ankiety rozpisanej wśród uczniów wynikło, że zdaniem uczniów w szkole na akademiach należałoby śpiewać hymn – i jakie okrągłe oczy mieli nauczyciele (łącznie ze mną), bo na podstawie własnej edukacji uważaliśmy śpiewanie hymnu na apelach za pusty rytuał, któremu przeciwstawialiśmy zresztą pozasystemowe formy wyrazu (wspominałem tu już kiedyś, jak młodzież, którą przy Mazurku Dąbrowskiego podrywał do postawy na baczność pan od Przysposobienia Obronnego, manifestacyjnie wstała sama, kiedy podczas akademii szkolnej zaśpiewaliśmy Rotę). Więc jeśli teraz czytam, że niezagospodarowany przez środowiska liberalne teren skolonizowała radykalna prawica, to myślę ze smutkiem, że tak, tę winę muszę wziąć także na siebie, choć intencje mieliśmy szlachetne. Ale dobrymi chęciami wybrukowane jest, jak wiadomo, piekło.
Drugie przekonanie, którego bym dzisiaj mimo wszystko ciągle jeszcze trochę bronił, wiązało się z wiarą w przekonującą moc samych faktów. Że, innymi słowy, nie wszystko musi zostać dopowiedziane do końca, stać się przedmiotem wykładu, gdyż wynika pośrednio z tego, co w ogóle mówimy i jak się w ogóle zachowujemy. Na przykład dyskusję na temat antysemityzmu na moich lekcjach pamiętam tylko jedną, gdy omawiając „Nie-boską komedię” Krasińskiego usłyszałem z ust jednego z moich uczniów jakieś słowa ewidentnie wrogie Żydom. A przecież o „Nie-boskiej komedii” mówiłem co roku, i co roku coś trzeba było zrobić z ewidentnie niegodziwym wątkiem „przechrztów” w tym skądinąd genialnym tekście. Ale to się działo mimochodem. Dziś zapewne mówiłbym mocniej: nienawiść jest trująca zarówno dla psychiki indywidualnej, jak zbiorowej; po Holokauście poglądy antysemickie (czy „judeosceptyczne”, bo tak teraz przedstawiają się zwykle antysemici) oznaczają stanięcie w jednym szeregu z oprawcami z Babiego Jaru i Treblinki; kategoria „Żyda” w dyskursie antysemickim jest nieostra, zgodnie z przypisywanym bodaj Goebbelsowi powiedzeniem „to ja decyduję, kto jest Żydem, a kto nie” (żaden z myszkujących podejrzliwie po naszych drzewach genealogicznych nie będzie twierdził, że Matejko był Czechem, a Zanussi – Włochem); i tak dalej. Nie przypuszczam również, bym traktował wtedy, kilkanaście lat temu, jako osobny temat kwestię miejsca, jakie w hierarchii wartości winien zajmować naród: wysokiego, ale nie najwyższego, nie absolutnego! Choć zdaje mi się, że niejako przy okazji nie mogłem o tym nie wspominać. Klasyka literatury polskiej, od mesjanizmu Mickiewicza, przez myśl krytyczną Wyspiańskiego, po Gombrowicza, Białoszewskiego i Mrożka stwarza bez przerwy okazję, by uodparniać na sprowadzanie osoby ludzkiej do komórki narodowego organizmu. I to w końcu Norwid (a nie np. Gombrowicz) pisał, że „Polak jest olbrzym, a człowiek w Polaku jest karzeł”, więc to człowieczeństwo należy rozwijać w sobie, gdyż polskość jest już spontanicznie rozwinięta, może aż nadto. Już poza programem szkolnym mieściła się genialna uwaga Micińskiego – ale chyba zdarzyło mi się ją przytaczać – „Cóż jest być Polakiem, jak że stać się sobą?”.
Co teraz robić z całym tym pasztetem (w najnowszym „Tygodniku Powszechnym” pisze o nim przejmująco Magdalena Kicińska)? Coraz częściej wracam myślami do pozytywistów i ich koncepcji „pracy u podstaw”. Z powrotem do fundamentów. Jasno mówić, w co się wierzy. Przypominać fakty (np. ten, że to polityka nacjonalistów – z obu stron zresztą, ale to nasi zaczęli – przygotowała straszliwą rzeź wołyńską). Internet to niezłe miejsce. Zaglądają do niego nie tylko ci, którzy mają już jedynie swoje niewzruszone przekonania – także ci, których głowy są jeszcze otwarte.