Pochodzę z domu (jednego z wielu takich domów w Polsce), w którym bardzo silny był przekaz antyniemiecki. Jak miało być inaczej? Jeden dziadek – wygarnięty z warszawskiego domu w ramach akcji AB i zagazowany w Auschwitz. Drugi dziadek – po kampanii wrześniowej trafił jako jeniec do Oflagu, nie przeżył forsownego marszu, gdy nakazano ewakuację obozu przed zbliżającą się Armią Czerwoną. Do tego trzeba dołożyć doświadczenia okupacyjne warszawskiej części mojej rodziny, Powstanie (jeden z kuzynów dziadka zginął na Czerniakowie, drugi uratował się cudem, bo przepłynął wpław Wisłę) i wysiedlenie do obozu w Pruszkowie, zniszczone domy, utratę mienia (w opowieści warszawska babcia wchodzi bodaj w lutym 1945 do mieszkania, z którego wygnano ją z dziećmi w Sierpniu, w stropie i podłodze salonu jest dziura po bombie, babcia zagląda do zwęglonego kredensu i znajduje tam stopione w jedną masę talerze z zastawy stołowej). Mój Ojciec jeszcze rok czy dwa przed śmiercią, w pierwszej połowie lat 80., jadąc na wycieczkę do Poczdamu denerwował się, jak zniesie otaczający go zewsząd język niemiecki.
Dodajmy jeszcze przekaz propagandowy w szkole, w telewizji, przez radio, w kinie, w gazetach. Niemcy byli narodem potworów – przerażających, podłych, a do tego nieestetycznych (!) i , w wydaniu dla młodzieży, niemądrych. Jeśli ktoś (jakiś artysta czy filozof) do tego obrazu nie pasował, jego przynależność narodowa zostawała przemilczana lub zatarta: jak Bach, Tomasz Mann czy Marlena Dietrich. Za zachodnią granicą, krótko mówiąc, żyły monstra, które dlatego tylko nie robiły już innym krzywdy, że trzymał ich za mordę Związek Radziecki; a ponieważ Zachód trzymał ich za mordę mniej, RFN była ojczyzną kryptohitlerowców.
Tak, taki dokładnie przekaz otrzymałem z domu. Dopiero w latach osiemdziesiątych coś się zaczęło zmieniać. Ni z tego ni z owego zaczęły się mimochodem jakieś pokątne opowieści o tym, że raz na jakiś czas spotykało się jednak „dobrego Niemca” (to brzmiało mniej więcej tak, jak „czuły welociraptor”). A to kuzynka, sanitariuszka w Powstaniu, która, złapana, przeżyła własną egzekucję, wczołguje się ranna na piętro kamienicy, w której piwnicy starano się ją zabić, i tam spotyka patrol niemiecki; jeden z żołnierzy daje jej w milczeniu znak, żeby się nie ruszała, po czym wraca bez kolegów i ją opatruje. A to w czasie selekcji w Pruszkowie jakiś podoficer Wermachtu widzi, że babcia przeciąga mojego ojca, wówczas jedenastolatka, na swoją stronę, stronę kobiet z dziećmi, i nie reaguje. A to pod Włocławkiem stacjonujący w domu drugiej babci oficer mówi mamie (ciekawe zresztą, w jakim języku), że zostawił w domu córeczkę w takim samym wieku, i pociesza, że jeśli jej ojciec nie wróci z wojny, to on się nią zaopiekuje („Ale to był Austriak”, zawsze podkreśla na koniec tej historii moja mama, jakby Austriacy byli lepsi od Niemców z Rzeszy, co przecież nie było prawdą).
Równocześnie odkrywam podczas studiów pisma Fryderyka Nietzschego, o którym w polskich podręcznikach znajdowałem wcześniej zdanka w rodzaju: „powtórzył to, co napisał wcześniej Juliusz Słowacki, tyle że z brutalnością pruskiego junkra” – cytuję z pamięci, ale naprawdę tak go przedstawiano, a i to była wersja soft, bo w wersji hard Nietzsche występował po prostu jako filozof-założyciel hitleryzmu. Interesując się przełomem wieków zaczynam go czytać z reprintów, wydawanych na koszmarnym, grubym papierze przez… uczelniany ZMS (!!!) – i orientuję się błyskawicznie, że ani z niego junkier, ani hitlerowiec, bo dokładnie na odwrót. Ale kiedy jeszcze idę na kurs niemieckiego (nie pamiętam, kiedy dokładnie, jakoś na przełomie lat 80. i 90.), to mam jednak poczucie jakiegoś straszliwego przekroczenia. Ich studiere Literaturwissenschaft und ich lerne Deutsche sprechen, Matko Boska, czy w moich ustach nie wyrastają kły? (Naukę przerywam zresztą po roku i wracam do niej dopiero tej jesieni).
Tylko że – znów równocześnie – zaczynam wyjeżdżać za granicę i tam spotykać Niemców-rówieśników. I przestaje mi się cokolwiek zgadzać. Bo (wiem, to akurat był przypadek) trafiam z reguły na niezwykle sympatycznych, kontaktowych ludzi, uprzejmych i wesołych, niepozbawionych świadomości, że rozmowa Niemców z Polakami to coś innego, niż, powiedzmy, Włochów z Holendrami. Ci Niemcy (jakaś para, spotkana na Węgrzech, autoironiczny Wolfgang – sinolog z Berlina, przeurocza Ursula – tłumaczka literatury polskiej, przesympatyczny Karl – lekarz i społecznik, i tak dalej) każą mi zastanawiać się, dlaczego tak zupełnie nie pasują do schematu, wyniesionego z domu. Zaczynam odkrywać, co się stało w Niemczech w latach 60., jak pokolenie kontrkultury przeprowadziło realną, to znaczy mentalną denazyfikację swojego narodu (co, nawiasem mówiąc, w Austrii zachodzi dopiero teraz i to z oporami, zdaje się…), jak głęboko przeprowadzono zbiorowy rachunek sumienia, jak późno i z obawą zaczęto wypracowywać (po)nowoczesną koncepcję narodu, pełną „bezpieczników”, chroniących przed wysokoenergetycznym nacjonalizmem. Uświadamiam sobie stopniowo, że Berlin przed 1933 rokiem był miastem kosmopolitycznym, przyjaznym dla wszystkich liberalno-lewicowych freaków, dlatego tak nienawidził go początkowo Goebbels – i teraz próbuje do tej właśnie, a nie do brunatnej tradycji nawiązywać. Długo rozmawiam z Karlem na temat powierzchownej denazyfikacji powojennej, a on, choć wyborca SPD, mówi o Adenauerze coś zastanawiającego: że po doświadczeniach republiki weimarskiej Adenauer, w kwestii nazizmu akurat czysty jak łza, uznał, że musi, przy całej obrzydliwości etycznej tej decyzji, związać byłych członków NSDAP, jeśli tylko nie udowodniono im bezpośredniego udziału w zbrodniach, z liberalną Bundesrepublik, inaczej wyhoduje przywiązaną do nazizmu opozycję, która prędzej czy później dokona w państwie kolejnego przewrotu… No i, last but not least, przypominam sobie, że w latach osiemdziesiątych to z Niemiec przychodziła największa pomoc humanitarna dla Polski: taki gest, którego nie trzeba było objaśniać, bo jego niewypowiedziany sens był przecież jasny.
Ktoś na to powie: ale są w Niemczech neonaziści. No, tak. U nas też, choć udają, że są jedynie gorliwymi patriotami i katolikami (!!!) na dodatek. Coś z tego dla naszej ZBIOROWEJ samooceny wynika?
Więc, żeby ten przydługi wywód krótko skończyć, jeśli ktoś we wrześniu 2016 roku daje współpasażerowi tramwaju w twarz za mówienie po niemiecku, a przywódca naszych nacjonalistów komentuje to na Twitterze, że należy się jedynie dziwić, dlaczego dopiero dziś – to ktoś tu w ogóle nie odrobił lekcji historii najnowszej, a o naszych zachodnich sąsiadach wie tyle, ile wynika z „Czterech Pancernych”, a i to nie ze wszystkich odcinków. Głupota obdarzona siłą – straszliwa kombinacja.
Wszystkich moich znajomych Niemców za ten idiotyczny incydent wypada mi przeprosić. Verzeiht, bitte (mam nadzieję, że zrozumiałem rozdział o Der Imperativ…)