Na FB znajoma zamieściła – z okazji tego, że na koniec lata zrobiło się lato naprawdę – krótki film, na którym Janis Joplin śpiewa „Summertime”, a potem jeszcze „Ball and Chain”. To akurat dwie piosenki, które w jej wykonaniu lubię najbardziej… – choć napisałem to zdanie i zaraz czuję jego stylistyczną niedorzeczność, bo to przecież nie byle „piosenki”, a co do czasownika „lubię”, to chyba trudno znaleźć dalszy od tego dreszczu, który czuję za każdym razem, gdy je słyszę. Już nie wspomnę, że oczy mi się szklą.
Mam, oczywiście, album Joplin z koncertowymi nagraniami i jest to jedna z najrzadziej włączanych przeze mnie płyt. To zaś nie z powodu dezaprobaty, ale z grozy i lęku. Czasem wydaje mi się, że gdybym pewnego dnia tę akurat płytę zapętlił i słuchał uważnie, nie doczekałbym wieczoru. To za mocne. Śpiew Janis nie mieści się w ogóle w tym, co nazywamy muzyką, nie sposób użyć jakiegoś zwyczajowego przymiotnika, by go określić: nie jest ani ładny, ani nawet przejmujący czy ekspresyjny. Zupełnie tak samo, jak nie powiemy, że „przejmujące” czy „ekspresyjne” jest czyjeś wołanie o ratunek.
Nazwisko Janis Joplin znam, zdaje mi się, od zawsze (w odróżnieniu od pani z telewizji, która bodaj przed rokiem wspomniała na antenie o Żanis Żoplę) – natomiast pamiętam dobrze moment, kiedy ją po raz pierwszy świadomie usłyszałem. Było to pewnej niedzieli w drugiej połowie lat 70. (więc zadziwiająco późno). Wróciliśmy całą rodziną z kościoła i ojciec, jak zwykle o tej porze, włączył Trójkę. A tam akurat nadali „Summertime”. Słyszałem ten temat wielokrotnie i w wersji oryginalnej, to znaczy operowej, i w wersji orkiestry Gila Evansa, i w wykonaniu comba Milesa Davisa, i jeszcze w kilkunastu chyba innych wykonaniach – ale to, co dobiegło z radia, spowodowało, że nastolatek, którym byłem, znieruchomiał (cokolwiek wtedy robiłem), a we wspomnieniu wszystko zamarło, ono wyświetla mi się w postaci stopklatki: ojciec w kącie wersalki za gazetą, mama ze szklanką herbaty w drzwiach kuchni, siostra zatrzymana w pół kroku w drodze do swojego biurka. Nikt się nie rusza, płynie tylko ta pieśń.
To może kwestia braku szczęścia, a może nagrania Joplin rzadko wtedy gościły na antenie, bo wydaje mi się, że potem przez wiele lat Janis to dla mnie było tylko tamto niedzielne południe i blaknąca pamięć o „Summertime”. Aż skończyłem studia, zacząłem pracę na UW i za swoją pierwszą pensję (w całości) kupiłem w komisie winyl z jej „Greatest Hits”. Zdaje się, że moja ówczesna żona nie protestowała, bośmy byli miesiąc po ślubie i ten akt szaleństwa usprawiedliwiały trochę pozostałe po weselu prezenty w postaci kopert z zawartością… (Wiele lat później odkupiłem sobie ten sam materiał na CD i kosztował mnie wtedy 39 złotych). No więc ta właśnie płyta kończy się wykonaniem „Ball and Chain” z długim monologiem artystki, który wyłania się z wokalizy solo i w wokalizę się po kilku minutach obraca. To właśnie wtedy uświadomiłem sobie, że śmierć Joplin w wieku 27 lat była przez nią bezwiednie zapowiadana za każdym razem, gdy wychodziła na scenę. Nie sposób tak śpiewać i żyć długo. O czymkolwiek były teksty poszczególnych utworów, w jej wersji zawsze mówiły, że żyć nie sposób, w każdym razie bez miłości, a tej nie ma.
I teraz, proszę sobie wyobrazić: kilka dni temu jesteśmy z Ukochaną w Kołobrzegu, pijemy piwo, a z głośnika nad barem leci jakaś dyskotekowa muzyczka. I nagle słyszę, że tfurca tego umpa, umpa WYSAMPLOWAŁ z nagrania „Ball and Chain” ów monolog Janis i wkleił do swojego dzieła. Tommorow never happens, man… It’s only the same fuckin’ days, man… It’s like a ball and chain… A w tle wciąż to um-cyk, um-cyk. Młodsi ode mnie może nawet wiedzą, kto popełnił tę profanację; może to jakiś znany DJ. Co do mnie, piwo stanęło mi w gardle.