Kilka dni w Berlinie. Chyba czwarty raz tam jestem. Powoli przekonuję się do tego miasta. Kiedy przyjechałem po raz pierwszy, w 2000 roku, zafascynowały mnie ślady muru – może dlatego, że z mojego lokum miałem widok na charakterystyczny zakręt ulicy, której środkiem mur przebiegał – ale sam Berlin wydawał mi się raczej pokiereszowany przez historię, niż ładny czy nastrojowy. Nie miał zuchwałej, choć nieco wyliniałej urody Paryża, nie był śliczny jak Budapeszt, oszalały od przestrzeni jak Moskwa, egzotyczny jak Buenos Aires. W dodatku jego poszczególne dzielnice nie składały mi się w całość i na Kreuzbergu wydawało mi się, że jestem daleko od Mitte, a w Mitte – na innej planecie, niż w Stieglitz.
Dopiero z czasem zacząłem się rozsmakowywać; możliwe zresztą, że naprawdę smak miał tu sporo do powiedzenia, bo zakochałem się w Berliner Weiße grün.
A poza tym przyjaciele berlińscy pokazali mi trochę rzeczy spoza turystycznej jazdy obowiązkowej. Przy czym, śmieszna rzecz: przy całej mojej germanofilii (może lekko przesadzam z tym słowem, ale na tle dzisiejszej propagandy, straszącej nas bez sensu Niemcami, przesuwam się niewątpliwie w tym kierunku) wychowanie nie pozostaje bez śladu – i sympatyzując z tym społeczeństwem, które potrafiła się przeorać w latach 60. i w obawie przed demonami z przeszłości stara się być obecnie „świętsze od papieża”, czuję tam przecież, jakbym przybywał do kraju oswojonych zombie. Resztki architektury nazistowskiej oglądam z dziwaczną nawet dla mnie samego ekscytacją. Na zapleczu Stadionu Olimpijskiego, gdzie rozpościera się do dziś Pole Majowe, będące przed osiemdziesięciu lat terenem Parteitagów, chodziło mi tym razem po głowie zdanko, znalezione w sieci, mówiące zresztą pierwotnie o kim innym: „Miały rozmach, sk…syny”. W czym trudno dosłuchać się WYŁĄCZNIE potępienia…
Zresztą: czy myśmy tak naprawdę przerobili myślowo tę straszliwą przygodę zachodnich sąsiadów, którzy, będąc jednym z najbardziej kulturalnych narodów świata, na dwanaście lat stoczyli się w otchłań prymitywnego bestialstwa? Czy nie pozostajemy na poziomie rozpoznań rodem z „Czterech pancernych”, gdzie piękni i dobrzy Polacy (wraz z sympatycznymi – ! – Rosjanami) walczą przeciw brzydkim, złym, a ponadto głupkowatym Niemcom (wspomnijcie Kugla)? Nazwiska wybitnych ludzi, których na dłużej lub krócej uwiódł nazizm (Leni Riefenstahl, Gotfried Benn, Emil Nolde, Werner Heisenberg, Martin Heidegger, a spoza Rzeszy Knut Hamsun, Ezra Pound, a nawet Carl Gustav Jung) podpowiadają, że coś się nam wymyka. <br> Ale dość o tym (będąc Polakiem z rodziny pokiereszowanej w latach 1939-1945, trudno tak całkiem ominąć ten temat). Bo są też wspaniałe muzea berlińskie. A w jednym z nich najpiękniejsza rzeźba, jaką widziałem kiedykolwiek. Nefertiti – tak teraz transkrybuje się jej imię, a znaczy ono podobno: „Piękna, która przychodzi”. Odnaleziona 6 grudnia 1912 roku przez egiptologa Ludwiga Borchardta w warsztacie rzeźbiarza Totmesa w Tell el-Amarna. Dzieło mające dziś prawie 3400 lat, dzieło nieprawdopodobne, choć żadna fotografia nie oddaje jego uroku – w pierwotnym znaczeniu słowa „urok”, bo ono opanowuje, zniewala, pogrąża w czarze trudnym do przezwyciężenia. Tym razem uderzył mnie niewiarygodny realizm przedstawienia: Nefertiti ma odrobione najdrobniejsze fałdki na policzkach od nieznacznego uśmiechu, napięte ścięgna wydłużonej szyi, skórę rozciągniętą przez wyprostowane ramiona (które sobie dopowiadamy wyobraźnią). A przy tym jest (rzeźba? żywy pierwowzór, żona Echnatona?) piękna pięknem nie z tego świata.
I do tego szereg pytań: dlaczego pozostała porzucona przy schodach do warsztatu? Co znaczy fakt, że w lewym oku brakuje tęczówki? Jakim cudem sława kogoś, kto ją wyrzeźbił, nie przyćmiła przez kolejnych trzydzieści z górą stuleci wszystkich nieszczęsnych – na jej tle – wyrobników, jak Fidiasz, Michał Anioł czy Rodin? I co się dokładnie stało z królową, która zdaje się, mówiąc nawiasem, jakimś znów nieprawdopodobnym rzutem intuicji stworzyła wraz z mężem wiarę w jednego Boga w TRZECH OSOBACH?
Kiedy dotarliśmy z Ukochaną do sali z Nefertiti, mieliśmy szczery zamiar obejrzeć Neues Museum w całości, do końca. Zaczęliśmy, jak należy, od podziemi, i szliśmy powoli, a przecież po spotkaniu z tą rzeźbą straciliśmy serce do dalszego ciągu i przemaszerowaliśmy pozostałe sale w pośpiechu, nie chcąc zatrzeć pod powiekami tamtego widoku, tamtego spotkania. <br> Więc i ja – może tymczasem – na Nefertiti zakończę.