Faryzeusz pod wpisem „Usprawiedliwienie” zadał mi pytanie z gatunku fundamentalnych: Co to jest powieść (i) czym się różni od reszty nie-powieści?

Zanim z zapałem dawnego historyka literatury zabiorę się za odpowiedź, najpierw wyjaśnienie związane z poprzednim zdaniem Faryzeusza, który ze zdziwieniem, a może nawet dezaprobatą stwierdził, że jeszcze nie zaczął czytać mojej poprzedniej książki, a tu już następna. Otóż: ta, której Pan nie zdążył przeczytać, i ta najnowsza, tworzą w jakiejś mierze… może nie całość, bo dadzą się przeczytać osobno, ale powiedzmy – coś w rodzaju dwóch połówek jabłka, lub dwóch mechanizmów, które działają niezależnie, ale połączone tworzą coś trzeciego. Stąd zaledwie oddałem do Wielkiej Litery „Sen sów”, prawie natychmiast zacząłem notować, jak ma wyglądać ta auto-riposta, upgrade, bonus… W czym niewątpliwie miała też swoją rolę atmosfera w wydawnictwie, bo – jak chyba o tym pisałem – Paweł Szwed i jego ekipa wywołują w autorze miłe poczucie, że czekają na to, co jeszcze im przyniesie. Nawet jeśli troszkę udają (czego podejrzliwy autor w średnim wieku nie umie wykluczyć), to gotów jestem się upierać, że przejawia się w tym ich pełny profesjonalizm.

No, to teraz o powieści, Drogi Faryzeuszu. Wbrew pozorom sprawa jest dość skomplikowana.

Zacznijmy od w miarę klarownych opozycji (kiedy studiowałem, w modzie był strukturalizm, który opozycje uwielbiał). Więc: powieść jest po pierwsze utworem fikcjonalnym, czyli zmyślonym – w odróżnieniu od literatury faktu. Po drugie: w powieści musi być narrator (jeden, dwóch, jak ktoś zaszaleje, to może trzech, ale raczej nie więcej), natomiast nie muszą występować w niej dialogi – w odróżnieniu od dramatu, w którym dialogi są obowiązkowe, natomiast narracja jest w najlepszym wypadku sprowadzona do didaskaliów. Po trzecie: powieść jest utworem prozą – w odróżnieniu od, na przykład, poematu. I wreszcie powieść jest dość długa – w odróżnieniu od krótkiej noweli.

Co do tej ostatniej opozycji, to u Philipa Dicka znalazłem nieco inne rozróżnienie, które mi się bardzo spodobało. Otóż amerykański autor ujmuje rzecz aforystycznie: „opowiadanie mówi o morderstwie, powieść zaś o mordercy” – i długość tekstu jest tylko następstwem tego rozróżnienia. Innymi słowy (znów cytuję Dicka): „w opowiadaniu poznajemy postaci na podstawie ich czynów, w powieści zaś odwrotnie”. Powieść buduje świat, zaludnia go bohaterami i wtedy dopiero pokazuje, co robią (na co trzeba dość dużo słów, dlatego na ogół jest długa); opowiadanie, a już na pewno jego bardziej skodyfikowana siostra – nowela, skupia się na wydarzeniu bądź ewentualnie serii wydarzeń (co można zawrzeć w krótszym tekście).

Fikcja, narracja, proza, świat z bohaterami – takie więc byłyby składniki powieści. I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie XX wiek, a dokładniej: gdyby nie dwudziestowieczne awangardy.

Otóż od przełomu stuleci powieściopisarze zaczęli gatunek powieści poszerzać i rozpychać. A idący za nimi krytycy/teoretycy z coraz większą podejrzliwością przyglądali się ich poczynaniom. Zostawmy na boku fikcjonalność powieści, choć tu też jest problem, ale o nim napiszę na końcu. Przede wszystkim naturalistyczna jeszcze idea powieści jako zbioru (fikcyjnych) dokumentów doprowadziła do powstania specyficznej odmiany powieści, jaką jest „powieść-worek”. W „powieści-worku”, jak w worku, można zmieścić właściwie wszystko. Więc na przykład, poza w miarę tradycyjnymi partiami „powieściopodobnymi”, także wiersze, fragmenty dramatyczne, osobne nowele, dziennikowe notatki autora, biedzącego się nad powieścią, encyklopedyczne fiszki z biografiami bohaterów, a nawet cytaty z gazet („Nietota” Micińskiego, „Ferdydurke” Gombrowicza, „Miazga” Andrzejewskiego, w jakiejś mierze także „Gra w klasy” Cortazara). Wbrew pozorom ta swoboda nie jest dla autora łatwa, bo taka absolutna wolność zmusza do bardzo precyzyjnego podejmowania decyzji: to wrzucę do worka, ale tamtego już nie. Sam przymierzałem się do „powieści-worka” dwukrotnie, za pierwszym razem wycofałem się (i wyszedł mi „Prąd zatokowy”), za drugim razem doprowadziłem zamysł do końca i w efekcie powstał „Tak to ten” – którego wielu czytelników niestety nie polubiło, ku mojemu szczeremu żalowi zresztą.

Ale dziś (jak przekonałem się właśnie, obserwując reakcje na „Tak to ten”) nikt powieści-worków nie pisze i sprawa się na powrót trochę uprościła. Pozostaje wspomniana sprawa fikcji, bo z jednej strony „literatura faktu” zaczęła pod wpływem Ryszarda Kapuścińskiego i Hanny Krall dopuszczać pewien element fikcji (i miłośnicy literatury faktu wciąż się kłócą, ile tego elementu wolno dołożyć), a z drugiej wiadomo, że istnieją powieści mocno osadzone w faktach. Zresztą bliscy powieściopisarzy dobrze wiedzą, ile w tych fikcjonalnych utworach bywa portretów autentycznych postaci, przeniesionych żywcem z rzeczywistości anegdot i cytatów.

Mimo wszystko widzę tu zasadniczą różnicę, a kryje się ona w niepisanej umowie między czytelnikiem i pisarzem. Otóż: niezależnie od tego, ile by w książce reporterskiej reporter nie nazmyślał, czytelnik czyta jego tekst JAK GDYBY wszystko było absolutną prawdą – i czuje się oszukany, jeśli odkrywa, że coś się nie zgadza. I symetrycznie: niezależnie od tego, ile w powieści kryje się prawdy, czytelnik czyta powieść JAK GDYBY była to fikcja. A ze swej strony powiem: także autor powieści posługuje się realiami (jeśli się nimi posługuje) JAK GDYBY były zmyśleniami. Łączy je ze sobą, miesza i dosypuje rzeczy nieprawdziwe z rozkosznym poczuciem, że nic go nie krępuje. A co najważniejsze: zyskuje dzięki tej umowie, tej konwencji, poczucie bezpieczeństwa. Może między jedną zmyśloną stroną a drugą wywalić jakieś szczere wyznanie – i nikt się nie pozna. A nawet jeśli się pozna, to zgodnie z konwencją powieści autor będzie mógł przysięgać na wszystkie świętości, że przecież „wszystkie postaci i wydarzenia są fikcją, a ich ewentualne podobieństwo z rzeczywistymi postaciami i wydarzeniami może być jedynie dziełem przypadku”. I oburzać się na takiego zbyt domyślnego czytelnika, że ten NIE UMIE SIĘ BAWIĆ. Gdyż umówiliśmy się przecież w tej zabawie, że powieść to fikcja, więc nie grzeb mi tu, człowieku, w biografii… I co najlepsze: autor będzie miał w tym punkcie absolutną rację.

Gdyż właśnie po to ludzkość wymyśliła fikcję, żeby mówić prawdę, zmyślając – i zmyślać, mówiąc prawdę.

Udostępnij


O mnie



  • Jako historyk literatury nie omieszkam wytknąć, że w monodramie nie ma dialogów (chyba że uznamy, że monologista dialoguje z samym sobą/z publicznością), a Beckettowi udało się napisać dramat w ogóle bez słów. Ale przyznaję, że to juz ekstrema.

  • Mnie akurat „Taktoten” się podobał, lubię takie rozepchane i zszywane fabuły. W dobie fabularnych mozaik filmowych Tarantino (kanoniczne pod tym względem „Pulp Fiction”) i Inarritu (trylogia „Amores perros” + „21 gramów” + Babel”), nie wspominając o innych (z książek – „Atlas chmur” Mitchella) takie zabiegi w powieści nie powinny zaskakiwać aż tak bardzo. Ja w każdym razie z przyjemnością poruszałem się po tym labiryncie.

    A „Prąd zatokowy” to od lat jedna z moich ukochanych książek. Czytałem ją w dość szczególnym okresie, i to się pewnie gdzieś zapisało w skojarzeniu z tą akurat pozycją, ale jest w niej bardzo szczególna metafizyczna zaduma. Do tego stylowy kostium. Kiedyś próbowałem wytropić film „Odrzucone dokumenty”, o którym opowiada Antek, ale oczywiście bezskutecznie.

    I bardzo lubię „Linię nocną”, ma niepowtarzalny klimat i pomysły fabularne wywołujące we mnie jakieś przedziwne uśpione emocje. Trochę taka gra na lękach, ale o dziwo lubię do tej książki wracać. Ale to już zupełnie na marginesie wspominam.

  • W sprawie monodramu: rzeczywiście, dialogów ni widu, ni słychu. Przyznam, że skupiony na powieści, niepowieściowymi ekstremami się nie zająłem, jak trzeba. Swoją drogą, jak odróżnić monodram od napisanego w pierwszej osobie opowiadania, jeśli rozpatrujemy tekst, a nie jego sceniczną realizację? Tu sam chętnie bym przeczytał gatunkoznawczy wywód, bo nie wiem.
    Beckett. No tak. To jak z Cagem w kontekście tłumaczenia opozycji między, powiedzmy, muzyką klasyczną i jazzową (4’33” można zaklasyfikować do dowolnego rodzaju muzyki, skoro nie ma w nim nut). Wspomniałem w tekście, że awangardziści wszystko skomplikowali 🙂
    Pozdrowienia.
    JS

  • Szanowny Panie,

    To nie bedzie nawet komentarz, tylko proba podziekowania za lekture.

    Przeczytalam panska ksiazke „Co Bog zrobil szympansom” i probuje wyrazic jakos swoje wrazenia, co nie jest latwe a nawet bardzo trudne, bo chcialabym uniknac roznych pulapek – zbyt duzych skrotow, banalow, egzaltacji itp. Ale wiem, ze sie nie da.

    Wiec jak najkrocej : chcialam Panu podziekowac.

    To wazna i rzadka rzecz : przeczytac ksiazke, ktora mowi o Sprawach Naprawde Powaznych (Bogu i szympansach) i zgadzac sie z kazdym napisanym slowem.

    I to pomimo sporych roznic w zyciorysach (w wielkim skrocie – moje wychowanie bylo scisle ateistyczne – w koncepcji agresywnej i XIX-wiecznej, a doszlam do tego samego miejsca, co Pan dzieki lekturom : czytajac Milosza, Simone Weil i innych autorow z tego kregu : OWM, Blake’a, Tischnera, Kolakowskeigo itp – a ostatnio – tez ks. prof. Halika! a za „rada” Halika – ciekwago teologa dwu-wyznaniowego Raymona Panikkara. Wymieniam te nazwiska jakbym pokazywala biala lape w drzwiach : wchodzi owca a nie wilk 😉

    Byc moze emigracja mi to dojscie (do duchowego miejsca w ktorym Pan, jak mi sie zdaje, jest) troche ulatwila – bo pewnie nie przebilabym sie az dotad, pozostajac w kraju i probujac chodzic do polskiego Kosciola. Kiedy bedac ostatnio w Polsce poszlam na msze (w Wesolej – zeby poogladac jeszce raz ulubione freski) znowu stwierdzilam, ze „szczebiot o slodkim dzieciatku na sianku” z dodatkami patriotycznymi, jest ponad moje sily.

    Mniejsza z tym – Pan napisal, co jest najwazniejsze, a na reszte nie moge sie uskarzac, bo chodze na msze do kosciola we Paryzu, gdzie nikt nie wystawia mnie na takie proby…

    Bardzo bym chciala o niektorych sprawach z Panem porozmowiac… troche podrazyc niektore kwestie; ale pewnie byloby to zbyt trudne – zbyt „prywatne”. Wiec poprzestane na podziekowaniach.
    Jakos nie potrafie pisac „publicznie”…

    I na zakonczenie – nie kupilam Pana ksiazki w sposob zupelnie przypadkowy! Przyznaje sie, ze chociaz przyjaciele mi mowili o Sosnowskim – jakos zapominalam pana kupic. Ale miesiac temu wertowalam ksiazki w Prusie i wyciagnelam panska. Spojrzalam najpierw na tytul – zabawny; potem na zdjecie Pana – twarz skads znana…. i nagle przypomnialam sobie skad. Przez caly rok (dawno temu) siedzialam w pierwszym rzedzie na UW i sluchalam Pana wykladow. I – najzupelniej szczerze – byly to jedyne wyklady ktore zapamietalam z calych 5-letnich studiow. Szczegolnie podobaly mi sie te, w ktorych analizowal Pan Zole i ukazywal kolejne warstwy sztucznych i skomplikowanych zabiegow stylistycznych w celu osiagniecia tzw „naturalistycznego” opisu.

    Pozdrawiam Pana bardzo serdecznie
    Magda

  • W czasach gdy ja byłem nauczycielem w liceum, wpadł mi w ręce i całkowicie pochłonął „Apokryf”; od „Ach” śledzę Pana twórczość na bieżąco; w stopniu takim jak „Apokryf” wchłonęło mnie dopiero „Honolulu”; „Sen sów” mnie rozczarował – Kołobrzeg z lat 70-tych dla 40-latków przegrywa z Międzyzdrojami z lat 80-tych w „Drwalu” Witkowskiego a poza warstwą sentymentalną niewiele się w „Śnie” dzieje, trafnych (dla mnie) skojarzeń/przemyśleń/smaczków (takich jak te o „You’r woman” Bad Boys Blue w „Apokryfie”) również mniej.
    Podczas informacji o dacie premiery „Snu” ktoś zapytał na blogu o datę premiery „Snu” w wersji audiobook; i tutaj moje przewrotne pytanie: a kiedy premiera „Snu” w …. bibliotekach?
    Jaka jest Pana – Pisarza, wychowanego w „kulturze biblioteki” ale obecnie funkcjonującego w warunkach konkurencji rynkowej czyli w „kulturze księgarni” – opinia o roli bibliotek?

  • To raczej była frustracja, że inni sobie czytają, a prowincjonalny Faryzeusz musi ganiać do roboty.

    W starożytności każda książka była grochem z kapustą, czyli awangardą.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Premium WordPress Themes