Zawsze, kiedy zbliżają się Święta, słyszę ludzi, którzy deklarują, że ich nie lubią. Zapewne mają swoje powody, a we mnie coraz rzadziej odzywa się mały dyktatorek, który chciałby narzucać bliźnim, co mają myśleć i czuć (pod warunkiem, że i wzajemnie nie robią tego mnie). Ale pozwolę sobie wyłuszczyć, dlaczego do nich się nie zaliczam. Dlaczego w gruncie rzeczy myślę sobie, że coś ważnego im się wymyka.
Tego jednego wieczoru nasze wszystkie lata wydają się zszyte: punktowo, mocną nicią. Nie mam na myśli czasu „samego w sobie”; nie stawiam religijno-metafizycznej tezy, że Bóg (jeśli jest) dokonuje 24 grudnia po zachodzie słońca jakichś czarów-marów z przemijaniem. W gruncie rzeczy kluczem do tego dziwnego zjawiska jest myśl, którą usłyszałem kiedyś, na studiach, podczas zajęć z psychologii: „nie uciekamy, ponieważ się boimy – raczej boimy się, ponieważ uciekamy”. Nasze działania wpływają na stan umysłu. Wiedzą o tym asceci, wiedzą sportowcy, może też aktorzy. Jeśli przez kolejne lata ten jeden posiłek spożywamy według powtarzającego się, dość skomplikowanego scenariusza, w ponawianej co roku scenografii, trudno pozbyć się wrażenia, że przeszłe i ewentualne przyszłe Wigilie są na wyciągnięcie ręki, a bliskie osoby, których już nie ma – zmarli ojcowie, babcie, byłe żony… – wyszły na chwilę do drugiego pokoju i zaraz wrócą. Wydaje mi się to bezcenne co najmniej z trzech powodów.
Pierwsze uzasadnienie ma charakter… muzyczny. Przy całym uroku grania ad libitum, szczególną rozkosz sprawiają nam utwory, w których słychać czytelny rytm. Ponieważ nic tak nie obrazuje chaosu, jak przepływanie kolejnych dźwięków; tymczasem poddanie ich powtarzającej się sekwencji ustanawia porządek, kosmos. Wigilia jest etiudą na jedno uderzenie w talerz. Być może ostatnim śladem porządku w świecie, który rozpada się we wszystkie strony.
Drugie uzasadnienie wynika z refleksji nad stosunkiem sił w świecie. Żyjąc, konfrontujemy się co chwila z rozmaitymi mocami: z własnym lenistwem, złośliwością przedmiotów martwych, uporem bliźnich, słabością własnego ciała, niezrozumiałymi zagadkami i tak dalej. Wśród nich najpotężniejsza jest moc czasu i stowarzyszonej z nią śmierci („przeciwko mocy śmierci nie ma leku w ogrodach”, mówiła starożytna maksyma). Wigilia jest chwilą, gdy w pojedynku z czasem i śmiercią zdarza się „zwycięski remis”. Nie możemy na tym świecie oczekiwać więcej.
Człowiek religijny (niezależnie od tego, co wyprawia instytucjonalna struktura wspólnoty wierzących, czyli Kościół) ma do tego jeszcze jeden klucz. Jakkolwiek wiarygodność tzw. „Ewangelii dzieciństwa” jest ograniczona, stanowi ona uroczysty początek opowieści o tym, że nie jesteśmy więźniami determinizmu. W tej Historii będzie coraz więcej tego, co credibile est, quia ineptum est; certum est, quia impossibile est (wiarygodne, bo niedorzeczne; pewne, ponieważ niemożliwe).
W gruncie rzeczy to właśnie oznacza dogmat o dziewictwie Marii. W ciągu stuleci zrósł się nieszczęśliwie z gnostycką z ducha niechęcią katolicyzmu do seksualności, tymczasem chyba w ogóle nie o to w nim chodzi, ale o zerwanie ciągłości. Jezus został poczęty bez fizykalnej przyczyny, Jego narodziny to zerwanie łańcucha przyczyn i skutków. A dzisiaj wolno w tej prawdzie wiary ujrzeć jeszcze przypomnienie suwerenności kobiety: Józef nie miał tu wiele do gadania. Wystarczyło „tak” dziewczyny, wypowiedziane Bogu. Do którego, nigdy dość przypominać, nie stosują się kategorie płci: nie jest On ani mężczyzną, ani kobietą.
Tej ucieczki z mrocznego świata zjawisk zawczasu rozstrzygniętych i przygnębiająco przewidywalnych, ucieczki do wolności Państwu życzę: wierzącym i niewierzącym, z tej i tamtej strony naszego polskiego konfliktu, tym lubiącym Wigilię i tym, którzy zaczynają świętować dopiero, kiedy rodzina już sobie pójdzie…
(obrazek ze strony nelmezzodelcammin.es)