Człowiek z wiekiem niestety stygnie. Mam na myśli nie tylko, a nawet nie przede wszystkim temperaturę ciała, ale emocji. Dla nowych doznań jest w przeszłości tyle punktów odniesienia, że od pewnego momentu w życiu tamte, dawne, zaczynają przeważać. Kiedyś drażnili starsi, mówiący: „No tak, niezła ta piosenka, ale gdzież jej do przebojów Sławy Przybylskiej”. Aż pewnego dnia słyszymy z przerażeniem, że stwierdzamy: „No tak, niezła ta piosenka, ale gdzież jej do przebojów Republiki”. I co to się dziwić, że potem zestawiamy sobie listę rozmaitych „naj” i okazuje się, że może ona doskonale zastępować naszą metrykę. Najpiękniejsza aktorka: Pola Raksa. Ulubiony film: „Amarcord”. Ulubiony polski zespół rockowy: SBB (ewentualnie Maanam). Najlepszy album wszechczasów: „Passion” Petera Gabriela (o ile nie „The Dark Side of the Moon” Pink Floyd). Najlepsze wykonanie kolędy „Bóg się rodzi”: zespół Mazowsze. I tak dalej…
Dlatego rzadkie chwile, kiedy krew w żyłach zaczyna krążyć znowu żwawo i jakieś dzieło ma się naprawdę ochotę postawić wśród tych absolutnie najwspanialszych, są takie cenne. Wśród filmów obdarowało mnie takim przeżyciem „Wielkie piękno” Paola Sorrentino; specjalnie obejrzałem je tej jesieni znowu, zaraz po „Rzymie” i „Słodkim życiu” Felliniego, i zaprawdę powiadam wam, że mój zachwyt nie zmalał. Z „Młodością” tego samego reżysera było już gorzej, ale i tak nieźle. Tym bardziej chciałem zobaczyć jego najnowszy tytuł: „Oni”.
Jest jasne, że Włosi mają kłopot z Berlusconim. Przez dwadzieścia lat funkcjonował na szczytach władzy, stając się w pewnej chwili najdłużej rządzącym premierem Włoch po II wojnie światowej. Był przy tym, zdawało się, tak jawnie niekompetentnym politykiem – w sensie zarówno merytorycznym, jak moralnym – że dawało to efekt groteskowy. Należę do tych, którzy na obecne rządy w Polsce patrzą z niedowierzaniem, że można obsadzić wysokie stanowiska takim zestawem ludzi niemądrych, niefachowych, nierzetelnych i tak dalej – ale przyznaję, że na tle Berlusconiego to są po prostu orły. Więc w pewnej chwili musiał w Italii powstać filmowy portret tego błazna i mówiło się, że jeśli ktoś ma ów film zrealizować, to tylko Sorrentino.
Mamy więc – w wersji europejskiej, bo włoska, oryginalna, jest dwa razy dłuższa – dwie i pół godziny satyry na satyra, który ma mentalność domokrążcy, myśli penisem i kocha tylko siebie, za to miłością bezgraniczną. Toni Servillo, którego podziwialiśmy w „Wielkim pięknie”, jest bezbłędny; scena, w której Silvio przypomina sobie, co naprawdę umie, i przez telefon sprzedaje jakiejś kobiecie nieistniejące mieszkanie, warta jest wszystkich nagród aktorskich świata. Sceny zbiorowe imprez i orgii mają wspaniały rytm, zdjęcia (Luca Bigazzi) są zachwycające, co kadr to arcydzieło malarskie. Ale, ale: w rezultacie ta katastrofa polityczna Włoch jawi się jako dziwnie atrakcyjna wizualnie, a bohater jest wprawdzie monstrualny, ale w tej monstrualności nawet jakoś dziwacznie sympatyczny, naiwny naiwnością dziecięcą, zły też jak dziecko, które kieruje się jedynie zasadą przyjemności, co w otoczeniu potwornych hipokrytów ma w sobie pewien urok. „Oni” nie linczują byłego premiera; być może Włosi zostają nawet postawieni przed nieprzyjemną myślą, że Berlusconi był nie tylko wykwitem tej specyficznej włoskiej (sub)kultury męskiej, traktującej kobiety jak przedmioty, ale, co gorsza, był względnie najfajniejszym jej wcieleniem.
Z filmami politycznymi jest ten kłopot, że powinny wykraczać poza swoją materię: z osadzenia w konkretnym czasie i konkretnej przestrzeni muszą wydobywać się i przeobrażać w metaforę, inaczej poza oryginalnym kontekstem tracą swoją moc. No i tu nie mam przekonania, czy Sorrentino nie poległ. Zawieszam kwestię dość dziwacznego montażu: przypuszczam, że na przykład rozmycie się wątku Sergia, prowincjusza, który chce zrobić karierę u boku Silvia, jest efektem znacznego skrócenia oryginalnej dwuczęściowej opowieści, trwającej w sumie cztery i pół godziny. Nie ma też puenty rola Kasi Smutniak jako albańskiej ex-prostytutki, która ułatwia kontakty z premierem. Teatralne sceny gadane, w których bohaterowie uzasadniają swoje zachowania, także znaczą zapewne więcej we Włoszech, niż poza ich granicami. Przede wszystkim jednak: smakując znany mi styl reżysera, za którym przepadam, miałem jednocześnie poczucie, że opowiada mi się historię raczej dziwaczną, niż mającą jakieś znaczenie tutaj, w innej części Europy. Jeśli kiedyś powstanie rozliczeniowy film o Jarosławie Kaczyńskim, to trzeba go będzie zrealizować raczej w konwencji neorealizmu włoskiego, o ile nie po prostu w konwencji smutnych komedii Stanisława Barei. Populizm populizmowi nierówny: jeden reprezentuje podstarzały playboy z infantylnym, ale jednak rozmachem, inny – szary człowieczek w wymiętej marynarce, kipiący nie żądzą, ale kompleksami. Przez „Onych” zacząłem nieomal zazdrościć Włochom Berlusconiego…
Więc tak, to ostatecznie wciąż film Sorrentino i warto go obejrzeć. Ale do „Wielkiego piękna” wrócę, mam nadzieję, jeszcze nie raz. A do oglądania powtórnie „Onych” mnie nie ciągnie. Może do pojedynczych scen, ale nie do całych 155 minut.