Najpierw będzie usprawiedliwienie: kiedy Abba zwyciężyła w konkursie Eurowizji (wygrywając m.in. z Gigliolą Cinquetti i jej piękną piosenką „Si” – to były czasy, kiedy ów konkurs nie był jeszcze zdominowany przez niewart zapamiętania muzak), miałem dwanaście lat. Podczas następnej pięciolatki nie sposób było uniknąć potopu szwedzkich przebojów, od „Ring, Ring”, przez „Hasta maňana”, „Dancing Queen”, aż po „Thank you for the music” i „The Winner Takes It All”. Moja generacja nie miała specjalnie pola manewru, jeśli chodzi o wybór ścieżki dźwiękowej dla swojego dorastania. Można było Abbę pokochać albo ją znienawidzić. Wybrałem to pierwsze.

Potem przez całe lata 80. i kawałek 90. pop-rock Abby był synonimem obciachu. Jeśli człowiek próbował być wierny własnym emocjom sprzed lat, rozumnie było trzymać ich płyty w jakimś sekretnym miejscu, poza surowym spojrzeniem odwiedzających go przyjaciół (oni prawdopodobnie też mieli nagrania Abby i też udawali, że ich nie mają). A potem powstał musical „Mamma Mia!”, nakręcono film i okazało się, że twórczość Szwedów to extraklasa światowa, coś z półki Irvinga Berlina, Burta Bacharacha, a może nawet Lennona/McCartneya.

To stworzyło dość szczególne ramy uczuciowe, w których oglądaliśmy z żoną film z Meryl Streep. Widzieliśmy słabości scenariusza, ale – pomijając odkrycie kolejnego, tym razem wokalnego talentu wielkiej aktorki – dominowało poczucie, że ktoś nam zwraca kawałem biografii. Lessie wróciła do domu, Amelia znalazła i oddała nam puszeczkę ze skarbami z okresu dzieciństwa, E.T. przyleciał jeszcze raz do swego przyjaciela – te rzeczy. Efekt był nieco groteskowy: przy „Mamma mia!” ze wzruszenia płaczę jak bóbr. Zwłaszcza przy „Dancing Queen”, która w wykonaniu tercetu Streep – Baranski – Walters zrobiła się hymnem niezgody na przemijanie (robię ten comming out w poczuciu, że i tak nikt mi nie uwierzy…).

Z tego właśnie powodu, kiedy na ekrany wszedł sequel „Mamma Mia! Here We Go Again”, było oczywiste, że ja po prostu NIE MOGĘ pójść na to do kina. Jestem w stanie zadeklarować na blogu, że łzy mi płyną przy czymś, co doprawdy nie jest twórczością Felliniego czy Wajdy, ale wizja, że się usmarkam publicznie, słysząc, dajmy na to, „Can you hear the drums, Fernando?”, wydawała mi się więcej niż pesząca. Skazało nas to na oczekiwanie, żeby film ukazał się na dvd.

No i ukazał się, i został przez nas natychmiast obejrzany. Żeby wymyślić, co jeszcze da się zrobić z bohaterami pierwszej części, zwrócono się do twórcy „To właśnie miłość” i „About Time”, czyli do Richarda Curtisa. To on odpowiada za ogólny kształt scenariusza. I nasycił go swoim podejściem do świata, które mi wyjątkowo odpowiada.

Wbrew temu, co sugerują komedie romantyczne, a zwłaszcza tasiemcowe seriale „obyczajowe”, świat jest mianowicie miejscem niespecjalnie wesołym. Marzenia spełniają się krzywo albo nie spełniają się w ogóle; robimy się coraz starsi i coraz brzydsi; ludzie umierają. Można o tym mówić wprost, zgodnie z normalną reakcją dziecka w nas, które z każdym rokiem jest coraz bardziej (i słusznie) Rozczarowane – i wychodzą z tego mroczne dramaty, co gorsza: pozbawione nieraz momentu katharsis, więc w rezultacie odbierające widzowi resztkę nadziei i sił, żeby nie poddawać się przygnębieniu (na mojej prywatnej liście takich nieznośnie prawdziwych i nieznośnie dobijających filmów są „Godziny” i „Pod osłoną nieba”). Ale można wykorzystać zdumiewającą cechę homo sapiens, mianowicie umiejętność UŚMIECHANIA SIĘ. I poszukać warunków, na których bylibyśmy gotowi pogodzić się, że „takiż to świat, niedobry świat”. No, owszem, rzeczywistość daje nam w d… wystarczająco często, żeby nie mieć złudzeń. Ale przecież z jakiegoś powodu lepiej jest żyć, niż nie żyć. Więc odsłońmy ten sekret: dlaczego.

Moim zdaniem o tym właśnie mówią najlepsze komedie Curtisa, czyli wymienione już „To właśnie miłość” i „About Time”. Liczba niepowodzeń i nieszczęść, które spotykają bohaterów tego pierwszego filmu, przekracza znacznie komediowy standard. Policzmy: szef biura (Rickman) wdaje się w romans i rozwala swoje małżeństwo. Dziewczyna z jego biura (Laura Liney) nie będzie w stanie zbudować związku z ukochanym projektantem, bo uwikłała się w patologiczną, przyznajmy, więź z bratem-schizofrenikiem. Mark (Andrew Lincoln) pozostaje w dwuznacznej relacji z żoną najserdeczniejszego przyjaciela, przyklejony do nich „na trzeciego”. Rockman (Bill Nighy) wprawdzie odkrył wartość przyjaźni, łączącej go z brzydkim menadżerem, ale obaj pozostaną samotnymi facetami, a ich perspektywy nie rysują się różowo. Opowieść o młodym byczku, który podbił seksualnie USA, jest tak ostentacyjnie przeszarżowana, że dorosły widz nie ma wątpliwości, co się za tym kryje… Mały Sam, jakkolwiek dał buziaka koleżance z klasy, pozostanie sierotą – jego matki nikt przecież nie wskrzesi. I tak dalej. A nad wszystkim unosi się wspomnienie po ludziach, którzy zginęli 10 września. Jeśli film niesie pozytywną energię, to nie dlatego, że oferuje nam jakiś oszałamiający happy end, tylko że pomaga powiedzieć „tak” światu na jego surowych warunkach.

W „About Time” (polski tytuł jest bez sensu: „Czas na miłość”) ten morał jest jeszcze mocniej pokazany. Bohater rezygnuje z magicznych zdolności, bo po śmierci ojca uświadamia sobie, że wystarczy uważnie żyć i cieszyć się chwilą. Dobrze, że Horacy zdążył napisać pieśń do Leukonoe, bo gdyby obejrzał ten film, uznałby, że nie jest już potrzebna: sens „Carpe diem” pokazał ktoś inny.

[UWAGA: SPOILER] I o tym też jest „Mamma Mia! Here We Go Again”. Ponieważ jak zwykle wydaje mi się, że wszyscy, którzy tę komedię chcieli obejrzeć, już to zrobili, nie waham się przed ujawnieniem sekretu, który solidarnie przemilczeli wszyscy recenzenci: Donna nie żyje. Euforia finału pierwszej części okazała się, jak to z radościami bywa, chwilowa. Sam został pogrążonym w melancholii wdowcem. Bill nie umiał się zmienić i jego związek z Rosie się rozsypał. Harry żyje, jak żył. Małżeństwo Sophie znajduje się w głębokim kryzysie. Zgoda, część z nich znajdzie (znowu) jakieś wyjście, wyprowadzające na prostą. Niemniej finałowa scena chrztu dziecka jaśniej, niż to bywa w tego rodzaju KOMEDYJKACH, powiada: życie toczy się dalej, nie bacząc na nasze marzenia – i to, że się toczy, jest w istocie jedyną pociechą. Przemijamy: Donna się pospieszyła, ale przecież wszystkich nas to czeka. Uśmiech bierze się tylko z tego, że jest już na świecie syn Sophie, kolejne ogniwo wielkiego łańcucha, w którym mieliśmy szczęście (!) wystąpić. Ale tak jak się w nim pojawiliśmy, tak znikniemy. I pora przestać sądzić, że baśniowe finały „i żyli długo i szczęśliwie” opisują cokolwiek, niż PRZELOTNE chwile, które bywają nam ofiarowane przez los.

Zabawne przy tym, że nikt z autorów znanych mi recenzji nie dostrzegł tej wymowy filmu. Powtarza się frazes, że „Mamma Mia! Here We Go Again” to, w odróżnieniu od pierwszej części, składanka przebojów Abby z dość niejasną fabułą. Na mnie robi to wrażenie wyparcia jak z podręczników psychologii, bo fabuła wydaje mi się właśnie: okrutnie klarowna.

Z komediami współczesnymi mam ten kłopot, że choć lubię się śmiać, zdaję sobie sprawę, że one zazwyczaj, przedstawiając pozytywny obraz rzeczywistości, kłamią – i w tym sensie są środkami znieczulającymi, żeby nie powiedzieć, że narkotykami z grupy stymulantów (lub zgoła halucynogenów). Sequel „Mamma Mia!” nie ma tej cechy. Mówi z uśmiechem smutną prawdę. I radzi, żeby się uśmiechnąć. (Trochę jak Giulietta Massina w finale „Nocy Cabirii”…)

(fotos ze strony Crosswalk.com)

PS. Dla porządku dodać powinienem, że: świetnie dobrani młodzi aktorzy. Wspaniały Andy Garcia. Brawurowy pomysł, jak wstawić do tego filmu piosenkę „Fernando”. Kilka oczywistych niekonsekwencji w stosunku do pierwszego filmu – ale niech tam 🙂

Udostępnij


O mnie



Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Premium WordPress Themes