Czytam, że Radio Maryja rozprowadza wśród swoich miłośników książkę ks. Mariana Pirożyńskiego, zatytułowaną „Kształcenie charakteru”. Według komunikatu, wydanego przez o. Rydzyka, rozdano już (za darmo) 300 tysięcy egzemplarzy tego utworu, z zaleceniem, by wręczać je młodzieży.

Jak twierdzi Mikołaj Podolski, autor pozbawionego zacietrzewienia artykule w Onecie, „Kształcenie charakteru” (pierwodruk 1946) „niesie szlachetne przesłanie. Wiele jego cytatów mogłoby służyć za życiowe credo. Zawiera też gro[s] trafnych porad żywieniowych, zdrowotnych i edukacyjnych”. Niestety, zawiera również porady dotyczące życia seksualnego, a w nim takie na przykład kwiatki:

„Żadna rozkosz nie poniża godności ludzkiej w takim stopniu, jak erotyczna. Toteż ludzie o wybitnych zdolnościach intelektualnych i o jakim takim poczuciu estetycznym czują obrzydzenie do zaśmiecania swego życia erotyzmem”.

Albo:
„Człowiek, kierujący się w życiu rozumem, nie rozprasza swych sił, ale je skupia w dążeniu do celu. Energię zaoszczędzoną dzięki wstrzemięźliwości seksualnej, stara się przelać na inne, szlachetniejsze konto. Natomiast idioci i matołki lubią obracać się w atmosferze brudów erotycznych: mówić o nich i myśleć”.

I dlatego właśnie się odzywam.

*

            Ja ten sposób myślenia znam aż za dobrze. Byłem przekonany, że w ciągu lat, które upłynęły od czasów, gdy mnie wychowywano, z katolicyzmu udało się usunąć ten składnik. W końcu już „Miłość i odpowiedzialność” Karola Wojtyły (1960!) proponowała inną perspektywę myślenia o ludzkiej seksualności. Znani mi księża (fakt, że znam głównie duchownych odległych od RM) zarzekali się, że „teraz już jest inaczej”. Ale skoro, jak się okazuje, nie jest (lub nie zawsze jest), to kilka słów wypada napisać. Mam nadzieję, że uda mi się uniknąć przesadnej szczerości, ale nie da się ukryć, że ze stanowiskiem propagowanym przez „Kształcenie charakteru” mam własne, prywatne obrachunki.

Czy odbieranie podobnych nauk to było doświadczenie pokoleniowe? Tak przypuszczam, ale w gronie rówieśniczym myśmy raczej nie rozmawiali o seksie, więc ostatecznie nie mogę wykluczyć, że należę do jakiejś groteskowej mniejszości. Piszę „groteskowej”, bo – jakkolwiek to trochę boli – widzę w całej sprawie materiał na smutną komedię.

Oto przepis na nią: weź bardzo młodego człowieka, który chce żyć DOBRZE. Ufa swoim wychowawcom (także księżom), zdążył uwewnętrznić normy, znane mu z domu i z Kościoła. Nie wydają mu się one zresztą kontrowersyjne: wiadomo, że nie należy bić słabszych, kraść ani obmawiać. Ponieważ, jako dziecko, nie całkiem jeszcze panuje nad swoimi, w istocie zwierzęcymi odruchami, zdarza mu się oczywiście wprost przeciwnie: przywalić klasowemu chuchrze, zwinąć cukierka i powtórzyć plotkę, że Kowalski się posikał na matematyce. Za każdym razem spowiada się z tych czynów jak ze zbrodni. Powoli zaczyna domyślać się, że wartości, jakie wyznajemy, są zawsze odrobinę wyżej niż te, które umiemy wcielać w życie. Tak zaczyna się jego poczucie winy, które będzie mu towarzyszyć.

Do tego opowiedz mu, że najpiękniejszym doświadczeniem, na jakie ma szansę, jest spotkanie miłości. Nie chroń go, nie daj Boże, od sentymentalnej frazeologii w stylu „odnalezienie drugiej połówki”, „gdzie Kajus, tam Kaja” itd. Dorzuć (naszym bohaterem jest chłopiec), że kobiety są od mężczyzn z natury rzeczy szlachetniejsze, wrażliwsze i bardziej odpowiedzialne.

I teraz zacznij sączyć mu do ucha, że rozkosz erotyczna poniża godność człowieka. Że seks jest brudny. Każ mu się od pierwszej spowiedzi w życiu rozliczać z tego, „ile razy patrzył na brzydkie obrazy”, „ile razy robił coś brzydkiego ze sobą lub z inną osobą” (to autentyczne cytaty z pomocy do rachunku sumienia dla ośmiolatków z 1971 roku). Jeśli zorientujesz się, że zaczyna go interesować druga płeć, dołącz do rówieśników i wyśmiewaj jego zainteresowanie, wyśmiewaj z dodatkową i intuicyjnie dla niego czytelną motywacją, że w gruncie rzeczy się boisz i chcesz mu sprzedać własny strach.

A potem, kiedy w jego organizmie ruszą do pracy hormony, zamilknij i zostaw go samego z sobą.

Aha, kiedy już nie da się ukryć, że ma ochotę umawiać się na randki, albo sugeruj, że na to zdecydowanie za wcześnie, bo to teraz jeszcze nieważne (?!), albo sugeruj niby bez związku z bieżącymi wydarzeniami, że dziewczyny, które zwracają uwagę swoją kobiecością, są na pewno puste i głupie, a poza tym zestarzeją się i zbrzydną; dzięki czemu pozostawisz go w przekonaniu, że powinny mu się podobać te, które mu się nie podobają.

Nie udało ci się wychować kompletnego świra? Naprawdę? Co za niepowodzenie…

*

            Erotyzm jest jedną z najsilniejszych sił, działających na człowieka. Wypreparowany z zafascynowania drugim człowiekiem jako całością, sprowadzony do pozbywania się napięcia seksualnego, jest oczywiście używką, która więcej obiecuje, niż przynosi (i może uzależnić). Ale gdy w miłości nie ma wymiaru seksualnego (nie mam na myśli seksu od pierwszej randki), stanowi ona nie mniejsze wynaturzenie, niż seks bez miłości.

Mamy tu do czynienia z fundamentalnym błędem antropologicznym, w dodatku nie wywiedzionym wcale z Pisma Świętego, tylko wniesionym do głównego nurtu chrześcijaństwa przez bezżennych mężczyzn (którym trudno było wyrzec się czegoś tak pięknego i musieli to sobie obrzydzić) oraz przez świętego Augustyna, który nie umiał całkiem pozbyć się formacji manichejskiej (sprzed nawrócenia). Tymczasem człowiek jest całością duchowo-materialną (psycho-fizyczną) i podział na to, co cielesne, i to, co duchowe, ma charakter czysto funkcjonalny. Śmierć jest dlatego tak mrocznym doświadczeniem także dla chrześcijanina, że rozdziera tę całość. Zmartwychwstanie, jakie zapowiada Ewangelia, to zmartwychwstanie ciał, uleczenie tego rozdarcia.

A przy tym erotyzm jako relacja z drugim człowiekiem wymaga UMIEJĘTNOŚCI. No to weź dwoje ludzi pragnących wspólnej rozkoszy, ale zarazem niosących w sobie głębokie poczucie winy, że pragną przecież czegoś brudnego; udziel im przed pierwszą wspólną nocą jedynie ogólnikowych wiadomości o tym, czego się spodziewać, albo, jeszcze lepiej, nic im nie mów… Powiedz każdemu z nich z osobna, że najlepsza jest wstrzemięźliwość, nie wspominając nic o tym, że to drugie może mieć w danej chwili na ten temat inne zdanie, które warto uszanować.

Owszem, raz na tysiąc przypadków zdarzy się może para, która sobie z takim obciążeniem poradzi. Z pozostałych 999 par uzyskasz niemały procent zdradzanych w przyszłości żon i zdradzanych w przyszłości mężów oraz pewną grupę ludzi, którzy dojdą niebawem do smętnego wniosku, że seks jest przereklamowany, a przede wszystkim: olbrzymią liczbę bezwiednych EGOISTÓW, którzy ani pomyślą, że w udanym seksie każde dba o rozkosz tego drugiego, nie o własną. A nie pomyślą, bo będą przekonani, że tylko sobie folgują, bo przecież to drugie, kochane, nie może pragnąć czegoś tak wstydliwego i tylko ich pożałowana godnym żądzom ustępuje. Zwłaszcza tak będzie myślał mężczyzna (przypominam, co mu powiedziano: że kobiety to istoty wyższe, szlachetniejsze, wrażliwsze i bardziej odpowiedzialne).

Może ofiara tej zabawy po jakimś czasie i po co najmniej jednym rozwodzie strząśnie z siebie część tych bzdur. Choć zabiegi formacyjne, którymi poddani zostajemy od wczesnego dzieciństwa, pozostawiają głębokie ślady.

Chrześcijaństwo niesie w sobie mnóstwo wartości, także w wydaniu katolickim. Ale ta katolicka seksuologia była powszechnym źródłem nieszczęść. Porady księdza Pirożyńskiego nie są śmieszne.

Wieje od nich grozą.

 

[obrazek: reprodukcja rysunku Mai Berezowskiej, źródło: artvalue.com]

 

 

 

Udostępnij


O mnie



  • Oj wieje grozą, ma Pan rację. Wcale nie zdziwię się, jak fragmenty (jeżeli nie całość) trafi do programu szkolnego „przygotowania do życia w rodzinie” (na marginesie – do dziś ten wcielony w życie zwrot to mój osobisty, murowany kandydat na najbardziej idiotyczny eufemizm edukacji seksualnej).

    W końcu, nawet za „liberalnych” czasów, licealne (!) lekcje tego przedmiotu zawierały mądrości w stylu porównywania osoby współżyjącej przed ślubem do „nadgryzionego jabłka”. Przykład z własnego doświadczenia owych zajęć; w ramach dygresji – zostało skwitowane przez 18-sto letniego mnie jedynym, jakie pamiętam, użyciem obelżywego zwrotu (dot. proweniencji osób przygotowujących takie materiały) publicznie, w trakcie lekcji, czym wywołałem spodziewaną burzę, ale i falę masowego „wypisywania się” z zajęć j.w. uczniów tej – szlachetnej zresztą – szkoły.

    Na marginesie – zastanawiam się, kiedy i czy nasze społeczeństwo dojrzeje *świadomie* do faktu, iż można – bez poczucia moralnego upodlenia – uprawiać seks „bez miłości” (w znaczeniu „chce z tobą być, żyć, etc.), a jednak i bez wyprania ze wspomnianej fascynacji drugim człowiekiem jako całością.

    Niby prosta sprawa, a jakość ciężko dociera – w efekcie mamy mnóstwo małżeństw (i rozwqodów) podejmowanych błędnym odczytaniem takiej fascynacji jako Miłości Na Zawsze (TM). A i rozstawać się może by ludzie potrafili z mniejszym poczuciem końca świata…

  • Jestem ciekawa, czy wśród księży wskaźnik zachorowalności na raka prostaty jest taki sam, jak wśród „cywili”(?), albowiem w świetle badań nad przyczynami tej choroby – powinien być istotnie wyższy…

  • Dziękuję za ten tekst. Sama dopiero co wpadłam na informacje dot. książki „Kształcenie charakteru” i włosy stanęły mi dęba na głowie. Utożsamiam się doświadczeniem pokoleniowym pana Jerzego Sosnowskiego. Zdanie:” A przy tym erotyzm jako relacja z drugim człowiekiem wymaga UMIEJĘTNOŚCI” jest bardzo „cytatliwe” z zastrzeżeniem, że nie chodzi, rzecz jasna, o technikę, a bardziej o wewnętrzną dojrzałość, będącą efektem rozwoju osobistego partnerów. Ogólna wymowa tekstu pana Jerzego bardzo współgra z koncepcjami amerykańskiego seksuologa i terapeuty par Davida Schnarcha.

  • Co do meritum – święta racja. A jednak… wylewa Pan dziecko z kąpielą. Mianowicie ideę całkowitej wstrzemięźliwości seksualnej by, jak Pan raczył, zacytować, „zaoszczędzoną energię starać się przelać na inne, szlachetniejsze konto”. Że nie jest to droga dla wszystkich nie znaczy że to bzdura warta wyśmiania. Ufam zresztą, że nie muszę Panu tłumaczyć, że to nie tylko chrześcijański wymysł. (Z „w miarę niedawnych” czasów – bardzo jasno optuje za tym np. dystansujący się mocno wobec religii Henryk Elzenberg w swoich zapiskach). Ufam też – bo nie jest to jasne – że nie to nazywa Pan „ fundamentalnym błędem antropologicznym, w dodatku nie wywiedzionym wcale z Pisma Świętego”: idea „bezżeństwa dla Królestwa Bożego” to chyba Ewangelia – czy się mylę?

    (W charakterze dygresji o przeciwstawieniu celibat – małżeństwo: winny może trochę nasz głupawy demokratyzm-egalitaryzm… Trudno nam zrozumieć zrozumieć że może być coś lepszego co nie jest dostępne dla wszystkich. Któryś z wczesnych soborów wypowiedział się (cytuję pamięci za artykułem o. Salija z serii „Szukającym drogi”) w dwóch anatemach: niech będzie wyklęty kto by przeczył wyższości stanu duchownego (tzn celibatu) nad małżeńskim, ale i ten kto by z tego powodu zarzucał cokolwiek temu ostatniemu. Trudna to dla nas dzisiaj mowa…)

  • @Jakub
    O ile pamiętam, „bezżeństwo Królestwa Bożego” dotyczyło jednak czegoś nieco innego – dokładniej, przypowieści o rabinach, którzy mieli próbować zakłopotać Jezusa pytaniem, kto będzie „czyj” w zaświatach, jeżeli wdowiec (lub wdowa) ożeni się ponownie w życiu doczesnym. Tak czy inaczej, chodziło tu raczej o poziom trandescencji w „życiu po życiu” – celowo używam sofmułowań bardzo uproszczonych, bo jest to element debaty „skakanie po chmurkach z harfą vs. coś niemożliwego do objęcia śmiertelnym umysłem”.

    Co zaś się tyczy „przekuwania” potencjału seksualnego na inne życiowe namiętności, zgadzam się, że to teoria nie nowa – jednak. z punktu widzenia naszej wiedzy o psychice i biologii człowieka, jednoznacznie szkodliwa. Prawo, oczywiście, ma do tego każdy, wiarygodnego uzasadnienia celowości takiego działania, jednak brak.

  • @CatLady

    moje „chyba się nie mylę?” było retoryczne. Trochę wstyd siedząc w sieci odwoływać się do tekstu rangi (i dostępności) Ewangelii nie będąc pewnym o czym się pisze. Tak, to przytyk. Proszę łaskawie doczytać u św. Mateusza.

    Idea wyrzeczenia się życia seksualnego „dla Królestwa Bożego” tj dla wyłączności relacji oddania się Bogu z jednej strony, a dyspozycyjności dla bliźnich z drugiej jest stałym i nigdy nie zakwestionowanym poważnie składnikiem tradycji chrześcijańskiej. A „wiarygodne uzasadnienia celowości takiego działania” można spotkać chodzące po tym naszym łez padole, nawet jeśli – owszem – nie tak często jakby się chciało.

  • @Jakub,
    Nie do końca rozumiem chęć przytyków, ale jeżeli sprawia to Panu przyjemność – proszę bardzo.

    Teraz chwila wyjaśnienia – wstyudu nie czuję, gdyż Biblbia jest dla mnie ciekawą, wartą poznania literaturą – mającą wpływ na naszą kulturę poprzez nurt judeochrześcijański – jednocześnie, ciekawym źródłem historycznym (jeżeli ma się świadomość manipulacji czy przypowieści vs. fakty, na przykład – każdy teolog warty swojego tytułu powie Panu, iż całe dzieciństwo Jezusa z Nowego Testamentu jest z zasady przypowieścią).

    *TYLKO* tyle i aż tyle; w związku z tym, wszelkie „przytyki” co do rangi mogę skwitować jedynie wzruszeniem ramion – równym temu, jakie towarzyszy próba rzeczowej dyskusji z każdym, kto twierdzi, iż „Biblia przyszła do ludzi faksem z nieba” i ze „świętymi księgami” dyskutować nie wolno.

    Z tej perspektywy – jeżeli same zapisy *dopuszczonych* do kanonu Biblii ksiąg traktuję ze świadomością zarówno braków, jak i różnic (ma Pan pewnie świadomość, iż np. „Księga Judyty” jest w kanonie starego testamentu protestantów, a nie ma go u katolików, etc.) traktuję z pewnym dystansem, to już „radosną twórczość” apostołów – zwłaszcza z listów apostolskich – wręcz z niechęcią.

    Nie jest nowiną, iż znajduje się tam mnóstwo treści – zwyczajnie – paskudnych, jak (nawet biorąc pod uwagę realia czasów) wywody Pawła w sprawie homoseksualistów; tudzież zwyczajnie głupich, jak pokutująca do dziś w katolicyzmie niechęć do kapłaństwa kobiet. Bzdury na temat *rzekomych* korzyści celibatu zaliczam do tej drugiej kategorii.

    Na marginesie, Pana próba „konfrontacji” rzekomych „chodzących przykładów” z twardą wiedzą naukową dot. ludzkiej seksualności wydaje mi się mało poważna – nie wnikając nawet w sens logiczny argumentu. Jakim prawem sugeruje Pan, iż osoby będące wyjątkowo dobrymi ludźmi, nie byłyby nimi *bez* celibatu; i odwortnie – sugeruje Pan, iż dokonania innych dobrych (a nie raz, nawet lepszych) ludzi, nie mających nic wspólnego ze wstrzemiężliwością seksualną, są z zasady mniejsze, tudzież mogłyby być większe, gdyby poważnie pochylili się nad radami apostolskimi?

  • @Jakun
    PS.
    Zapomniałem dodać, a uznaję za ważne, z góry przepraszam więc Gospodarza za podwójny post do (ewentualnej) akceptacji:

    Pisze Pan o celibacie jako „niekwestionowanym” elemencie tradycji chrześcijańskiej, tymczase, jest to – mówiąc wprost – bzdura (patrz protestanci). Chyba, że utożsamia Pan katolicyzm z chrześcijaństwem – co mogę skwitować jedynie litościwym uśmiechem, gdyż jest to w Polsce błąd równie częsty, co wywołujący spore zażenowanie (i dającym powód do – mającym sporo sensu – powiedzeniom, jak to, iż „W Polscie chrześcijaństwo się nie przyjęło; przyjął się katolicyzm”).

    Ukłony,
    /CatLady

  • „Przytyk” był może zbyt lakoniczny, a Pan zamiast zrozumieć się obraził; zatem szczerze przepraszam i tłumaczę: hasło „bezżenność dla Królestwa Bożego” (nie „bezżenność Królestwa Bożego”) każdego lepiej orientującego się w Biblii i teologii chrześcijańskiej (nie tylko katolickiej) odsyła nie do przywołanej przez Pana historii, a do innego fragmentu, z Ewagelii św. Mateusza, gdzie Jezus wprost mówi, iż są tacy, którzy „dla Królestwa Bożego pozostali bezżenni”, dodając zaraz: „kto może pojąc, niech pojmuje”. Jest to klasyczny tekst dla teologicznego uzasadnienia celibatu jako pewnej szczególnej drogi (czy ściślej, powołania) w obrębie chrześcijaństwa (bynajmniej nie dla dyscypliny celibatu dla wszystkich duchownych – to późniejszy element i tego wątku w całej tej dyskusji w ogóle nie podejmuję).

    Wpis naszego Gospodarza skonstruowany jest jako krytyka (w zasadniczej warstwie mająca pełne moje poparcie) kiepskiej i niebezpiecznej antropologii katolickiej (a więc teologicznej) z pozycji porządnej antropologii katolickiej; mój wpis był pomyślany jako „korygujący” głos w tak skonstruowanej „wewnątrzkatolickiej” dyskusji. Gdyby Pan Jerzy Sosnowski dał nam tu krytykę samej idei celibatu z zasadniczo nie chrzescijańskiej, a na pewno niekatolickiej pozycji – taką krytykę, jaką Pan tutaj raczył wyrazić, i w podobnym tonie – to raczej nie zabierałbym głosu, bo to materiał na zbyt obszerną dyskusję.

  • @CatLady

    a poza tym, nie istnieje naukowy konsensus co do szkodliwości celibatu. Proszę poczytać np. co pisze o tym Jacek Prusak, całkiem poważny psycholog i psychoterapeuta, również na łamach bynajmniej nie konfesyjnych czasopism („Charaktery” itp.).

    a tak zupełnie poza wszystkim, religijne uzasadnienie celibatu nie opiera się na uznaniu, iż jest on w jakimś sensie „korzystny”. To nie ta logika.

  • @Jakub
    I tu dochodzimy do momentu, w którym, w zgadzamy się; normalnie, powstrzymałbym się od pisania „potwierdzającego” posta, jednakże – w czasach, gdy o dyskusję na poziomie z kimś o poglądach (chociażby) nieco odmiennych od naszych, jest bardzo trudno – myślę, że warte to podkreślenia.

    Przyznaję, iż niewłaściwie zrozumiałem część intencji z Pana poprzedniego wpisu; po kolejnych – myślę, że nie ma między nami konfliktu.

    Pozostają drobne różnice: dla przykładu, o ile pewnie ma Pan rację z tym, którym fragment przychodzi do głowy teologom w sprawie bezżeństwa, osobiście, przypowieść „o transcendencji” życia w Królestwie Niebieskim uważam (na poziomie osobistym) za o wiele bardziej znaczącą dla kultury i rozwoju duchowości ludzkiej – bo będącą wczesnym przykładem rozumienia życia po życiu jako czegoś na poziomie przekraczającym ramy poznania w życiu doczesnym (w kontraście do klasycznej „krainy szczęśliwości, zielonych łąk, grania na harfie i skakania po chmurkach”).
    Również wypowiedź Jezusa o o swoistej „ofierze bezżeństwa” – gdybym był chrześcijaniniem, a nie panteistą – interpretowałbym raczej w odniesieniu do czasów, w których została wypowiedziana. Mianowicie, „żeństwo” oznaczało wówczas – w zasadzie, jako synonim” – konkretne zobowiązania finansowe, dotyczące stanu posiadania (dom, warunki dla dzieci), oddanie się (pochłaniającemu 99,99% możliwości czasowych i fizycznych, poza tymi przeznaczonymi na sen) zapewnianiu bytu rodzinie. Nie sądzę, by chodziło tu głównie – albo w ogóle – o seks; po prostu, oddanie się sprawie „szerzenia Królestwa Bożego” w znacznym stopniu wymagało rezygnacji z wyżej wymienionych zobowiązań (w końcu, nie każdy potrafił się bilokować, jak – wedle niektórych przekazów nowego testamentu – miał czynić Jezus 😉 ).

    Ale, to już dyskusje „pasjonatów” – bardzo przyjemne, lecz (na szczęście) nie stanowiące, mam nadzieję, pola do sporów; w końcu literatura czy duchowość pozostawiają pole do interpretacji.
    Za okazję do przemyśleń i szlachetną różnicę zdań, dziękuję i ślę ukłony,
    /CatLady

  • W podręczniku „Na drogach wiary” wydawnictwa Jedność – zatwierdzonym zapewne przez jakieś kolegium kościelne – znajdziemy tego typu stwierdzenie „Onanizm jest gorszym grzechem od bomby atomowej”. Pytam się sam siebie – czy autor oszalał? Tak się akurat składa, że obie użyte bojowo bomby atomowe zatrzymały ów japoński amok trwający dziesiątki lat, z takimi apogeami jak Nankin czy Unit 731. Porównanie zatem onanizmu do bomby atomowej jest czystym szaleństwem, a wlewanie tego szaleństwa w młode głowy – traktuję jako zbrodnię.

  • Obawiam się, że myli Pan przyczynę ze skutkiem. Kościół (tak, tak, nie pojedynczy księża w rodzaju ojca Rydzyka, ale cały Kościół systemowo) stara się uczynić z seksu samo zło, żeby lepiej kontrolować obywateli (nie tylko wierzących – ateistów tez, przez zmianę prawa). Popęd seksualny jest najsilniejszym z popędów, i jego kontrola daje potężną władzę. A na tym (i, jak podejrzewam, tylko na tym) zależy Kościołowi najbardziej.
    Przecież nie tylko Rydzyk, ale cały Kosciół (zgromadzenie wiernych) śpiewa „Panna czysta porodziła Syna…” – tak jakby kobiety które dzieci poczęły naturalnie były brudne. O Maryi Dziewicy Kościół mówi „niepokalana”… czyli inne kobiety, nie-dziewice są pokalane? Itd. itp.
    A już czynienie świętej z dziewczyny, która wolała śmierć niż utratę dziewictwa jest hucpą do kwadratu. Gdzie ta ochrona życia, którą Kościół (tym razem instytucjonalny) głosi tak ochoczo?

  • Jwroobel:

    „Popęd seksualny jest najsilniejszym z popędów, ….” <—- Taki wpis mógł wygenerować z siebie tylko pryszczaty nastolatek, który życia nie zna!
    Nie wie też iż popęd seksualny bierze się tylko i wyłącznie z ciała (atawizm cielesny)i jest więcej niż 1000 razy słabszy od popędu wynikającego z człowieczego ducha.
    Wystarczy tylko wspomnieć na zawołanie uciemiężonego człowieka: "DUSZA moja oczekuje Pana bardziej niż straże świtania !!!"

    Mówi się iż małżonek nigdy tak uparcie będzie czekał w cienistej alkowie na żonę kochankę niż, ten który w swojej nędzy człowieczej westchnie: "Jch Harre auf Gott!" przy okazji zwracam uwagę iż specjalnie w owym wyrażeniu jest użyty czasownik "harren" a nie "warten" gdyż ten pierwszy jest więcej niż 1000 razy mocniejszy.

    Dziękuję za uwagę i pozdrawiam.

    Ich harre auf Gott;

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Premium WordPress Themes