Zwlekanie przez dziesięć lat, żeby przeczytać książkę, która stoi na półce, wydaje się przejawem doprawdy już nadmiernej niechęci do pośpiechu. Rzeczywiście, odkąd zorientowałem się, że każda księgarska nowość po czterech miesiącach ląduje na stoisku z „tanią książką”, a po następnych czterech można jej szukać w antykwariatach, zacząłem krnąbrnie czytać książki nie od razu po premierze, ale znacznie później. Kto wie, czy podświadomie nie staram im się w ten sposób „przedłużyć życia”. Ale w przypadku, o którym chcę tu opowiedzieć, działa inny mechanizm. Ja po prostu, Boże odpuść, właściwie nie lubię biografii pisarzy.
Może to efekt studiów, które odbyłem w czasach, gdy jeszcze ciągle trwała (choć już się kończyła) moda na strukturalizm, a ten głosił całkowitą niezależność tekstu i autora. Do tej pory dostaję wysypki, gdy ktoś mi mówi, że IV część „Dziadów” powstała dlatego, że Mickiewicz kochał się w Maryli (nieprawda). A może, wprost przeciwnie, działa wpływ hermeneutyki, pod której znaki zrejterowałem spod sztandarów strukturalizmu, a ta podpowiada, że lektura książki zbyt skutecznie stapia w jedno autorski i mój, czytelniczy, punkt widzenia, żeby biografia autora miała mnie jeszcze wzbogacić? Boję się raczej, że coś mi odbierze, bo pisarzy lubimy za to, co napisali, a nie za to, jakimi uroczymi ludźmi byli, szlachetnymi i lojalnymi… – w istocie bowiem bywają nimi szalenie rzadko, jak mi się zdaje.
Więc jeśli od dwóch dni wolne chwile spędzam nad książką Ann Thwaite A.A.Milne. Jego życie (przeł. Małgorzata Glasenapp, wyd. WAB 2009), to dzieje się tak z bardzo szczególnego powodu. Owszem, mam za sobą lekturę biografii Czesława Miłosza, dwóch biografii Philipa Dicka i biografii Stanisława Lema, a biografia Herberta czeka na świąteczną przerwę w normalnym życiu, żebym sobie poradził z tymi dwoma tomami po blisko tysiąc stron każdy. Ale powody, dla których sięgnąłem w końcu po biografię Milne’a, są bardzo specjalne.
Otóż chodzi o to, że Kubusia Puchatka i Chatkę Puchatka znam od zawsze… To zdanie nie jest przesadą: wspomnienia z tego, jak mój śp. ojciec czytał te książeczki na głos, należą do warstwy najstarszych moich wspomnień, pojawiają się na samym skraju pola widzenia, tam, gdzie dalej nie jest nawet ciemno, tylko jest NIC. I w rezultacie nigdy porządnie nie umieściłem tych tytułów w historii. Wiem, że Lewis Carroll napisał „Alicję w Krainie Czarów” mniej więcej w okresie naszego Powstania Styczniowego; że „Solaris” i „Gra w klasy” to początek lat 60. XX wieku, a „Idiota” – lata 80. wieku XIX. Natomiast Puchatkowi przypadło miejsce w jakimś „wiecznym teraz”. Pamiętam dobrze, z jakim niedowierzaniem odkryłem, że po polsku narodził się za sprawą Ireny Tuwim w roku 1938 – przy czym niedowierzanie nie brało się z przekonania, że powinien to być rok 1960 albo 1900, tylko że w ogóle był to jakiś konkretny rok. Nie wspominając o tym, że o autorze nie wiedziałem zupełnie nic, łącznie z wymową jego nazwiska (przyznaję, że do tej pory nie jestem jej pewien: tak jak się pisze, Milne? Majln? jeszcze jakoś inaczej?). Dochodzące do mnie z drugiej ręki relacje ze wspomnień Christophera Robina zniechęcały mnie, żeby się tym tematem porządnie zająć: odnosiłem wrażenie, że życie jego ojca będzie kolejnym dowodem na sprawiedliwość Bozi, która dając komuś talent, dobry charakter daje wobec tego komuś zupełnie innemu. No i od paru dni grzbiet książki Thwaite zaczął mnie kłuć w oczy. Przyszła pora, żeby z tą ahistorycznością Puchatka skończyć.
Kończę powoli tę lekturę, więc mogę chyba powiedzieć, że portret, który się w niej znajduje, jest o wiele sympatyczniejszy, niż się obawiałem. Milne był porządnym człowiekiem (wręcz: człowiekiem surowych cnót), inteligentnie dowcipnym, niekiedy uroczym. Owszem, bywał mało wylewny, zwłaszcza wobec ludzi obcych lub uznanych przezeń za głupich. Tak, publikując w październiku 1926 i w październiku 1928 dwa kolejne tomy przygód Misia o Bardzo Małym Rozumku, nie wziął pod uwagę skutków, jakie te publikacje będą miały w życiu jego syna. Tłumaczył się z tego zresztą wiarygodnie, pisząc, że o ile pluszowi bohaterowie byli wzięci z życia, to znaczy mieli pierwowzory w postaci realnych zabawek, o tyle Christopher Robin był dzieckiem utkanym ze wspomnień z własnego dzieciństwa, obserwacji wielu dzieci i wyobraźni, a jego własny syn, choć oficjalnie nosił te właśnie imiona, w domu nazywanym był Billem – i był KIMŚ INNYM. Ba, tylko że – jak wynika z książki Thwaite – Winnie-the-Pooh to przykład jednej z pierwszych nowoczesnych promocji, z użyciem radia i prasy, z licznymi wywiadami i, uwaga, uwaga, fotorelacjami z domu państwa Milne’ów, w których pierwszoplanową rolę odgrywało dziecko, a wreszcie z płytami, na których to dziecko śpiewało piosenki skomponowane do wierszy ojca. Urodzony jeszcze w XIX wieku (w roku 1882) pisarz mógł nie do końca zdawać sobie sprawę, co z tego może wyniknąć w dobie kultury masowej. Intuicja rodzica powinna chyba jednak podpowiedzieć, że nic dobrego.
Nie zmienia to faktu, że trudno bez dreszczu czytać, jak jesienią 1925 roku „Milne zastanawiał się nad opowiadaniem dla dzieci do świątecznego numeru Evening News. Daphne [żona pisarza] (…) zapewniła go, że to łatwe – że musi tylko zapisać którąś z tych historii na dobranoc [które opowiadał synowi]. Milne z kolei zapewnił ją, że to wcale nie jest łatwe i że te historie wcale nie są prawdziwymi historiami – takie tam bajędy o smokach, olbrzymach i magicznych pierścieniach.
Naprawdę ani jedna się nie nadaje? – zapytała. I wtedy Milne przypomniał sobie, że była taka jedna – prawdziwa opowieść, o jego misiu. Usiadł i zaczął pisać: Przedstawiam wam Misia Puchakta, który właśnie w tej chwili schodzi po schodach…”
Podczas lektury uderzyły mnie też inne rzeczy. Po pierwsze, że w szkole podstawowej nauczycielem Milne’a był… Herbert George Wells. Po drugie, ważniejsze: że wojna to loteria nie tylko dla człowieka, który bierze w niej udział, ale także dla nas wszystkich. Alan Alexander Milne w okresie I wojny wstąpił bowiem do wojska i brał udział w bitwie nad Sommą. Pisał: „Gdybym nie został oficerem sygnałowym, już w lipcu [1915] wyjechałbym dołączyć do drugiego batalionu (wiem to na pewno), a wszyscy oficerowie drugiego batalionu zginęli w natarciu 25 września. Było ich trzech, a ja miałem należeć do tej trójki”. Trafił w końcu na front, ale kule go omijały; po czterech miesiącach dostał wysokiej gorączki, odesłano go na tyły i powierzono szkolenie sygnalistów. Przeżył. To oznacza dokładnie tyle, że gdyby jakiś snajper albo artylerzysta z armii niemieckiej (służyli w niej również Polacy) nastawił inaczej celownik, g… byśmy mieli, a nie Kubusia Puchatka. Oznacza to także, że być może nie otrzymaliśmy niejednej ważnej książki, poruszającej kompozycji albo olśniewającego budynku, bo ktoś inny nie miał tyle szczęścia. Ktoś jeszcze uważa, że wojna to świetna okazja dla okazywania swego przywiązania do Ojczyzny i kształtowania męskiej dzielności?…
Ale żeby nie kończyć takim mrocznym akcentem, przepiszę tu wiersz Milne’a z początku kariery (sprzed I wojny). Ciekaw jestem, czy w oryginale jest aż tak ślicznie dwuznaczny, jak w tłumaczeniu:
„Gdy byłem słodkim, niewinnym bobasem –
Niech no pomyślę – czym ja się bawiłem?
Mam coś do rymu: wielkim kordelasem.
Byłem bobasem z wielkim kordelasem;
Chyba już zresztą wam o tym mówiłem”.
Mnie się tak podoba, że chyba nauczę się go na pamięć.
(Od dawna najbardziej lubię Kłapouchego. Oryginał ilustracji Sheparda ze strony art News. Obrazek tytułowy ze strony Pinterest)