Publiczne wyznawanie miłości wydaje mi się czymś okropnie niestosownym. Posługiwać się zanadto wytartymi zwrotami, to uprawiać chroniczną deklamację, obrzydliwie łatwą. Wyjść poza nie, to z kolei dopuszczać do tego, co intymne, ludzi nieznanych, niekoniecznie życzliwych. Szczelina między tymi niebezpieczeństwami jest straszliwie wąska. Ale raz na sto lat można spróbować.
Wyrosłem w kraju niesuwerennym, kiepsko rządzonym, w którym określenie „towar pochodzenia zagranicznego” wystarczało za reklamę. Życie gdzie indziej toczyło się wśród samochodów szybszych niż syrenki i warszawy, wśród wystaw bardziej kolorowych, niż witryny sklepów MHD, między ludźmi ubranymi lepiej, niż ciuchami z pedetu, pijącymi świetniejsze trunki, niż wódka z czerwoną kartką. To budowało oczywisty kompleks, zwłaszcza, że było jeszcze amerykańskie, włoskie i francuskie kino, amerykański i angielski rock, piosenka francuska i włoska, a potem odkrywało się włoskie, francuskie i holenderskie malarstwo, iberoamerykańską i czeską literaturę… Mało który żart miał taką oczyszczającą moc – bo oczyszczamy się, gdy wreszcie udaje nam się roześmiać z własnego powodu – niż ten rysunek Mleczki, na którym stary nosorożec mówi do młodego: „Jestem nosorożcem i jestem z tego dumny. Powtórz”. Jakiż mieliśmy wybór? Moment naszego poczęcia można by „umieścić w jakimś ładnie wyglądającym miejscu i jakimś przyjemnym / czasie, my jednak będziemy złośliwi: / wiosna 1961, Polska” – napisał przenikliwie mój rówieśnik, Marcin Świetlicki.
Dziwacznie to zabrzmi, ale z wiekiem coraz wyraźniej widzę, że pierwsze pozytywne doświadczenie własnej narodowej odrębności moja generacja zawdzięczała… piłkarzom (starsze rodzeństwo doświadczyło może tego dzięki koszykarzom Zagórskiego, pokolenie rodziców – lekkoatletycznemu Wunderteamowi). Jeśli zastanawiam się nad dziwną żywotnością legendy „orłów” Górskiego, od 1:1 na Wembley po 4:1 z Holandią (który to wynik okazał się łabędzim śpiewem tamtej reprezentacji), jeśli myślę, czemu jest w nas gorliwsze przywiązanie do tamtych wspomnień niż do sukcesów kadry Piechniczka, to myślę, że wtedy właśnie, w latach 1973-1975 przeżyliśmy okres autentycznej, nie wmawianej przez nikogo dumy narodowej. Innym się lepiej powodziło, ale w czymś byliśmy wśród najlepszych na świecie.
Pompowanie sobie samopoczucia faktem, że ktoś – tyle, że rodak – osiągnął sukces, od dawna wydaje mi się naciągane i dwuznaczne. Piłka nożna była przynajmniej sportem drużynowym i dawało się mówić o polskim team spirit. Przede wszystkim jednak: na tamtym fundamencie można było zacząć wznosić jakąś poważniej wyglądającą budowlę. Dla mnie złożyły się na nią: język, krajobraz i kultura – w tej kolejności.
Najpierw idzie język. Jak dziś wiem, jeden z najtrudniejszych języków świata, ze zdumiewającym wynalazkiem trybu czasownika, kreatywnym słowotwórstwem, a przede wszystkim z niepowtarzalnymi brzmieniami. Nikt tak nie szeleści jak my. Coś za coś: liczba obcokrajowców, którzy znają polszczyznę, jest skromna. Ale gorycz, że gdyby Sęp-Szarzyński, Leśmian albo Barańczak pisali w innym języku, to spokojnie znajdowaliby się w światowych antologiach najwybitniejszej poezji, daje się obrócić w samopoczucie bogacza, który trzyma swoje skarby pod kluczem. Chcesz doświadczyć estetycznego dreszczu, to naucz się czytać w oryginale, że „Wkosmacona w kwiat płytki / łeb ująwszy w dwie chwytki / pszczoła, nim ją porwie lot, / w słońcu myje się jak kot”. Brak twojego podziwu nie spędza mi snu z powiek, albowiem trzeba być kompetentnym, tzn. mówić po polsku, by to, co świetne, docenić. W zbiorowości, która okrutnie chce być kochana przez tych z zewnątrz, tych z Zachodu, to poczucie jest nieocenioną terapią.
Krajobraz: tu trzeba zdawać sobie sprawę, że widoki dzieciństwa budują „geografię serdeczną”, która szczęśliwie wyzwala z neurastenicznej potrzeby porównań. Niewiele haseł reklamowych tak mnie zażenowało, jak „Pułtusk – Wenecja Mazowsza”, już nie wspominając nawet o „Warszawie – Paryżu północy”. Nawet nie dlatego, że Pułtusk od Wenecji jest brzydszy (mnie akurat Wenecja okropnie się nie podoba, wygląda jak przegniłe dekoracje teatralne, fu!), a Warszawa przy Paryżu to zabiedzony inwalida wojenny pozujący do wspólnej fotografii z bogatym playboyem. Irytujące jest samo zestawianie, z którego wyłazi poczucie nieważności naszego życia, tej wspomnianej „geografii serdecznej”. Mogę bowiem przyznać bez oporu, że najpiękniejszą krainą, jaką dotąd widziałem na własne oczy, jest Umbria, i jednocześnie w chwili, kiedy chcę sobie wyobrazić raj, staje mi natychmiast przed oczami plaża w Białogórze. Bardzo polubiłem Berlin, ale u siebie czuję się na warszawskiej Woli. Podczas kilkunastotygodniowego pobytu w Paryżu, który uwielbiam, złapałem się w pewnej chwili na dziwnym sentymencie do odcinka Rue Saint-Antoine na wysokości kościoła świętych Pawła i Ludwika – i z zaskoczeniem uświadomiłem sobie, że to z tego powodu, gdyż przypomina mi trochę ulicę Stradomską w Krakowie. Na ostatnią kolację podczas pobytu w Pornic poszedłem do knajpki, zawieszonej nad klifem, żeby z opóźnieniem złapać się na tym, że obserwowanie oceanu z okien przywodzi mi na myśl mój prywatny Axis Mundi, czyli nieistniejący Klub Kuracjusza „Morskie Oko” w Kołobrzegu. Geografia serdeczna to matryca wielu naszych wzruszeń.
I wreszcie kultura. Ta – kultura polska – uczyniła mnie człowiekiem, bo nasza socjalizacja jest w istocie inkulturacją i, jak kiedyś pisałem, nie jest się „człowiekiem w ogóle”, gdyż jest się człowiekiem, albo czieławiekom, albo un etre humain, ein Mann, a man, ember i tak dalej. Nie chodzi o wykluczanie bliźnich ze wspólnej kondycji, o nacjonalistyczne kwestionowanie człowieczeństwa tych, którzy są ludźmi innych kultur, tylko o dostrzeżenie, że wartości, które pozwalają w tych innych zobaczyć bliźnich, otrzymujemy w postaci konkretu, ten zaś ma charakter kultury narodowej z wybranymi (przez tę kulturę i jej dzieje) elementami innych kultur, tworzących wspólnie pewien krąg cywilizacyjny. Jest to ograniczenie sprawiające, że choćby mnie szlag trafiał na rodaków, to wśród nich właśnie mogę spodziewać się najgłębszego zrozumienia; a zarazem ograniczenie pozwalające – jeśli tylko nie pogrążymy się w ksenofobicznej autarkii – na przekraczanie granic, wymianę dóbr z innymi narodami. Mogłem zachwycić się Bierdiajewem, Cortazarem, Herzogiem czy Gaudim, bo ich właśnie mi we własnej kulturze brakowało; a zarazem nie mam wątpliwości, że mój Bierdiajew, Cortazar, Herzog czy Gaudi są odmienni, bo innymi oczami oglądani, niż Bierdiajew rosyjski, Cortazar argentyński, Herzog niemiecki i kataloński Gaudi. W ten sposób nie tylko oni mnie, Polaka, ale i ja, Polak, ich wzbogacam, uzupełniam o barwy, zapewne niedostrzeżone w ich ojczyznach. A przy tym mam Prusa i Wajdę, Mykietyna i Kantora, Miłosza i… wielu innych.
Tomasz Piątek uświadomił mi kiedyś, że dziewiąte i dziesiąte przykazanie Dekalogu, odczytane łącznie (to znaczy tak, jak w oryginale), zakazują pragnienia, by żyć życiem kogoś innego. Jest to zakaz egzystencjalny raczej, niż moralny; gdyż my sami i nasza biografia to w gruncie rzeczy jedno i to samo, tyle że oglądane albo momentalnie, albo rozsnute na osi czasu. Zazdrość o czyjś los jest zatem uderzeniem w podstawy własnego istnienia, wyrazem nienawiści do samego siebie. Dlatego w głośnym ostatnio domaganiu się ode mnie patriotyzmu i w sprawdzaniu, czy jest to aby patriotyzm taki, jak trzeba, czy też jakiś nieregulaminowy, przeczuwam głęboki idiotyzm: absurdalny błąd natury antropologicznej. Nie ma silniejszego uczucia, głębiej w człowieku osadzonego, niż miłość własna. Tak, kocham polskość, bo kocham samego siebie, a ja urodziłem się tutaj, wśród tych krajobrazów, mówię od urodzenia po polsku i skonfrontowany z nonsensem powiem, że to jak z Mrożka, a nie jak z Ionesco albo jak z Ogdena Nasha. Co do Polski (nie polskości), sprawa jest bardziej skomplikowana, bo Polska to Polacy, a wśród nich, jak generalnie wśród ludzi, pewien procent to dranie lub przygłupy, lub, co bodaj najgorsze, przygłupi dranie, a ich wyczyny czasem wpływają na moje życie i trudno się nie złościć. Uważam, że moją powinnością wobec wspólnoty, w której się wychowałem, jest jasno odróżniać szlachetność od zbrodni, a mądrość od głupoty, a nie szminkować wszystko, mówiąc – choć na kilometr widać, że ktoś ma ośle uszy – że przecież są to ośle uszy ojczyste i wara od nich. A w ogóle, to przed nami cała przyszłość, nad którą chciałoby się popracować, jeśli sił starczy, bo czemu mają się nią zajmować inne nacje, a my nie?
Więc z odpowiedzialnością, ale bez histerycznego trzymania się tego, co minęło, warto być Polakiem po prostu, nie Sarmatą, Piłsudczykiem albo Żołnierzem Wyklętym, ale Polakiem XXI wieku. Lubiącym swój język, swoje krajobrazy i swoją kulturę (a nie zastanawiającym się obsesyjnie, czy lubią nas inni, bo to ich rzecz). I zaciekawionym innymi językami, innymi krajobrazami i innymi kulturami. Tak jak, mówiąc nawiasem, byli nimi zainteresowani nasi polscy przodkowie, adaptujący je na swoje/nasze potrzeby: szable wzięli z Turcji, ustrój miast z Niemiec, religię z Czech, i, u licha, całkiem im dobrze to poszło – skoro jesteśmy.
(Białgóra; zdjęcie ze strony globtroter.pl)