Oglądanie filmu, który otrzymał jedną z najważniejszych nagród światowego kina (w Cannes za reżyserię), a jego polskiej premierze towarzyszyły zgodne wyrazy entuzjazmu recenzentów, jest sytuacją kłopotliwą. Pojawiają się w widzu oczekiwania, wyobrażenia, jakie i o czym to ma być, żeby w moim, widza, poczuciu nagroda i entuzjazm były uzasadnione. Dzieło stoi nieomal na straconej pozycji.
Z drugiej strony, niezgodnie z wieloletnią już zasadą, nie chciałem czekać na wydanie dvd, tylko poszedłem do kina. Byłem zwyczajnie ciekaw nowego dzieła Pawlikowskiego. Od razu muszę z satysfakcją powiedzieć: podczas seansu w Atlanticu nie było żadnego pop-cornu i panowała cisza. To się jednak zdarza.
Mówię, oczywiście, o „Zimnej wojnie”. I teraz, nazajutrz, mogę dodać: o znakomitej „Zimnej wojnie”, o filmie, który został we mnie i budzi tęsknotę. Żeby zobaczyć znowu genialne role: Joanny Kulig, Tomasza Kota, Agaty Kuleszy, Borysa Szyca. Popatrzeć znowu na jedne z najpiękniejszych ujęć w historii polskiego kina (zdjęcia: Łukasz Żal). A zarazem wiedząc już, jaki będzie finał, oglądać z nadświadomością, że wszystko musi potoczyć się tak, a nie inaczej (tzn. nie tak, jak bym chciał).
Bo z zakończeniem tego filmu miałem w pierwszej chwili problem. A teraz jeszcze większy mam problem z wyjaśnieniem, o co mi chodzi, bo jednak spoilerowanie uważam za grzech śmiertelny, nawet jeśli podejrzewam, że znając koniec, oglądałbym „Zimną wojnę” mądrzej. Bardziej świadomie. Po kilku godzinach zrozumiałem przecież, że ów koniec komponuje się nie tylko logicznie, ale emocjonalnie i symbolicznie z tym wszystkim, co go poprzedza. (A przecież, dogaduje ktoś oporny we mnie, ludzie w PRL-u jednak jakoś żyli…).
„Zimna wojna” jest melodramatem z polityką w tle. Nie jest filmem politycznym (nota bene „Ida” też chyba nim nie była, w każdym razie nie przede wszystkim). Pawlikowskiego interesuje los jednostki, nie ruchy wielkich mas i mechanizmy historii. Te istnieją i wpływają na indywidualne biografie, ale nie determinują ich ostatecznie. Decyzje bohaterów „Zimnej wojny” są chwilami drażniące; chciałoby się naiwnie wołać w stronę ekranu: „Nie róbcie tego! To nie jest dobry pomysł!”. Ale oni nie są marionetkami Dziejów, są żywymi ludźmi, którzy mają prawo do błędów. Tyle, że w tych okolicznościach ich błędy niosą skutki jeszcze straszliwsze, niż zazwyczaj.
Tak, Wiktor i Zula się kochają. Łączy ich namiętna miłość, u mężczyzny wymieszana z romantyzmem i jakąś tajemnicą z przeszłości, u kobiety z zabawnym (!), ludowym zdrowym rozsądkiem i niemałą porcją kompleksów. Wspaniała jest scena, kiedy Zula przekonuje sama siebie w łazience podczas paryskiej imprezy, że przecież kocha Wiktora i to najważniejsze. Albo kiedy wcześniej nad rzeką w Polsce robi mu co najmniej kłopotliwe wyznanie, jaką rolę musi odgrywać, a gdy on reaguje zgodnie z polsko-romantycznym scenariuszem – odchodzi – wyklina go z gniewem i oczywistą czułością od… burżujów. Ich miłość bywa w komentarzach do filmu określana jako „niedojrzała”, a przecież o takiej wielu i wiele z nas marzy. O miłości niedojrzałej, to znaczy bimbającej sobie na uwarunkowania i konsekwencje. Wyprowadzającej poza ten świat i jego ograniczenia. Bo wtedy dopiero (marzymy sobie) będzie niewątpliwe, że niczego ważniejszego, bardziej (z)obowiązującego, nie mamy. Ona jest najważniejsza na świecie… No cóż, świat z kolei nie akceptuje takich roszczeń. Ale czy dojrzałość miłości to musi być: przyjmowanie do wiadomości jego, świata, dyktatu? Praw zdrowego rozsądku i racjonalizacji: „no cóż, takie są, proszę pana, realia”?
Więc z jednej strony – prosta, choć dramatyczna historia miłosna, temat poruszający wszystkich. Z drugiej – i to dosłownie druga strona tego samego – lekcja z historii kina, począwszy od proporcji kadru i braku koloru, przez cytaty a to z Wajdy, a to z Tarkowskiego, a to z Louisa Malle’a… I jeszcze podróż po muzyce lat 1949-1964, z subtelnym sygnałem na samym początku, że pieśni ludowe w wersji „Mazowsza” bywają piękne, ale nie są oryginalnym folklorem, bo ten poddany został w nich daleko posuniętej obróbce w duchu dziewiętnastowiecznej opery. Taki był gust Sygietyńskich, podobał się zresztą na świecie – i tylko moje pokolenie przeżyło szok, odkrywając (m.in. dzięki Janowi Bernatowi z fundacji Muzyka Kresów) jak cudownie chropowate i dzikie są autentyczne polskie pieśni ludowe. W filmie słychać je jedynie na samym początku. Nota bene: ten film to kolejne świadectwo talentu Marcina Maseckiego. Jego jazzowa przeróbka powracającej w filmie pieśni – elektryzuje.
Jeśli mam jakiś cień pretensji do reżysera, to że jego zachwycająca skądinąd skłonność do dyskrecji, do opowiadania ściszonym głosem, ograniczyła bardzo – tak mi się zdaje – aktorów. Mieć taki wulkan energii, jak Joanna Kulig, i na przykład podczas jej rock and rolla w paryskim klubie trzymać ją w bliskim planie, po niedługim tańcu kazać jej obalić się z baru i jeszcze natychmiast zgasić scenę wyciemnieniem! Ta scena jest oczywiście genialna, a przecież okropnie mi żal, że nie mogę patrzeć na nią jeszcze i jeszcze. Albo, dla odmiany, spuentować fantastycznie rozmowę kochanków nad rzeką, pozwolić się obejrzeć Tomaszowi Kotowi i nie pokazać wyrazu jego oczu, utrzymać go daleko od kamery! To przecież trzeba nie mieć serca!
Wychodziłem z kina w pomieszaniu, bo były momenty w tym filmie, w których przejmowałem się losem bohaterów jak dawno nie, naiwnie im kibicowałem – na przykład podczas sekwencji ucieczki do Berlina Zachodniego – bez całego erudycyjnego bagażu, który każe skupiać się nie na tym, co się dzieje, tylko na tym, jak to pokazano, ale ostatecznie czułem jakiś niedosyt. Jednak po powrocie do domu coś kazało mi poszukać na filmwebie zwiastunów. I kiedy zobaczyłem znowu wykreowany przez Pawlikowskiego świat, uświadomiłem sobie, że chcę do niego wrócić. To niezawodny symptom: tak działają arcydzieła.
(fotos ze strony spidersweb.pl)