Mam poważny moralny kłopot i piszę to absolutnie serio. Otóż po wakacjach, podczas których udało mi się w znacznym stopniu odizolować od doniesień o sytuacji politycznej, w ciągu kilku ostatnich dni uległem ZBOMBARDOWANIU następującymi newsami: (1) arcybiskup Leszek Głódź wręczył „pierścień Inki” prezesowi TVP za „odbudowanie telewizji i przywrócenie jej słów prawdy”; (2) tego samego dnia wieczorem (tzn. 31 sierpnia!!!) Wiadomości tejże TVP nadały serię materiałów szkalujących Lecha Wałęsę tak bardzo, że chyba nawet w okresie stanu wojennego telewizja Jerzego Urbana nie ośmielała się robić podobnie; (3) prokurator Piotrowicz publicznie nazwał sędziów Sądu Najwyższego złodziejami; (4) prezydent Duda określił tychże jako ludzi, którzy prześladowali opozycję podczas stanu wojennego, co widocznie speszyło nawet jego enigmatyczną małżonkę; (5) pełnomocnik pisowskiego wojewody dolnośląskiego, pani Arendt-Wittchen, publicznie spoliczkowała skandującą „Kons-ty-tuc-ja” kobietę, krzycząc „Zamknij się, głupia babo”, po czym nazajutrz podała się do dymisji, co ewentualnie zamykałoby może sprawę, gdyby nie to, że (6) minister spraw wewnętrznych Joachim Brudziński określił uderzenie protestującej w twarz jako „upominanie się o godność”, natomiast (7) pani poseł Krystyna Pawłowicz poprosiła na twitterze, żeby tej dymisji nie przyjmować i zalajkowała czyjś wpis, który całe zajście podsumował słowami „Ruda z KOD-u doigrała się”. Już nawet nie wspominam o entuzjastycznym komentarzu do tego zajścia na portalu braci Karnowskich.
No więc mój problem polega na tym, że po tej serii newsów odczułem coś, co bardzo bym chciał nazwać inaczej – przykrością, zgorszeniem, oburzeniem, wstrętem moralnym – ale obawiam się, że nie mam jak uniknąć słowa „nienawiść”. A to jest uczucie toksyczne zarówno wewnętrznie (zatruwa nosiciela, czyniąc go niewolnikiem tych, których nienawidzi), jak zewnętrznie (podpowiada jakieś formy przemocy jako remedium i choć trudno mi sobie wyobrazić, bym jął osobiście podążać drogą pani Arendt-Wittchen, to już nie mogę wykluczyć, że zacznę w duchu usprawiedliwiać tego typu czyny z naszej strony). Obserwując bliźnich, zwiastuny narastającej fali agresji widziałem już od pewnego czasu – teraz problem, który mieli oni, mam i ja.
Wiem na pewno, że trzeba wyhamować. Tylko że okres długotrwałych wyjazdów do głuszy pod gruszę albo za granicę mi się skończył, czeka mnie kolejny rok w kraju, w dużym mieście, w otoczeniu wiadomości medialnych – i zastanawiam się, jak sobie poradzić. Co gorsza, charakter moich zajęć uniemożliwia relatywnie proste wyjście, jakim byłoby odcięcie się od internetu, telewizji, radia i prasy – nie mówiąc o tym, że to relatywnie proste wyjście, ratujące być może moją duszę (że użyję stylistyki duszpasterskiej), oznaczałoby rezygnację z obywatelstwa, całkowite désintéressement dla spraw publicznych, a tej satysfakcji władzom zrobić nie chcę.
Czuję się zatem w pułapce, zastawionej (być może bezwiednie) przez drużynę Jarosława Kaczyńskiego. Nie powinno mnie to zresztą zaskakiwać. Gdyby ktoś nie wiedział, po cholerę nam była demokracja, to teraz może właśnie empirycznie się dowiedzieć. Póki – lepiej, czy gorzej – działają demokratyczne procedury, pozbawiona możliwości samowoli władza musi uwzględniać fakt, że nie wszyscy myślą tak samo, uwzględniać bodaj powierzchownie poglądy alternatywne, co rozładowuje choć trochę napięcie psychiczne, wynikające z tego, że jej decyzje prowadzą w inną stronę, niż część z nas by chciała. Człowiek jest istotą dyskutującą; opinia publiczna to wypadkowa opinii wielu mniejszych grup i stanowi ona nieraz przeciwwagę dla opinii rządu. Już słyszę głosy symetrystów, tudzież enztuzjastów PiSu, że przecież w minionym ćwierćwieczu też wielu głosów nie uwzględniano. Ale po pierwsze, wśród nich były takie, które przegrywały z rozsądkiem (antyszczepionkowcy, bomba helowa, antysemici itd.); po drugie, nie dominując, nawet one bywały niekiedy prezentowane w mediach (przypominam np. dyskusję o „zamachu w Smoleńsku”, prowadzonej na antenie TVP 1 przez Piotra Kraśkę, że już o swoim Klubie Trójki na ten sam temat zmilczę); po trzecie i najważniejsze, spektrum poglądów, obecnych w debacie publicznej, wymuszających korekty decyzji, było przecież szersze niż dziś, nie mówiąc o tym, że złośliwości w sporze nie przekraczały jednak linii, za którą mieści się swobodne określanie przeciwników jako „złodziei”, „wrogów polskości”, „komunistów”, „obrońców ubecji” czy dawanie komuś po twarzy, co zresztą stanowi logiczny dalszy ciąg tamtych obelg.
Najważniejszy aforyzm minionego dwulecia, a mianowicie „a ja nie mam pana płaszcza, i co mi pan zrobi?”, był w komedii Barei bardzo śmieszny, natomiast w praktyce społeczno-politycznej wieje od niego grozą i to na dwa sposoby: ponieważ zwolenników opozycji, określanych na co dzień per „komuniści i złodzieje” (oraz podobnie), doprowadza do wrzenia, natomiast zwolenników rządu rozzuchwala aż po jawne popieranie dawania przeciwnikom po pyskach. Czasem zastanawiam się, czy nie jest to świadoma gra na stworzenie warunków, w których znajdzie się quasi-racjonalne uzasadnienie dla policyjnego zamordyzmu, gdyż jeśli pozbawieni możliwości (technicznych i psychicznych) dla wymiany poglądów i ucierania stanowisk sięgniemy po przemoc, nikt nie będzie pytał, kto zaczął i czyja to wina, tylko z ulgą przyjmiemy wsadzanie awanturników do więzień. Zgadnij, koteczku, czy wsadzani będą jedni i drudzy pospołu, czy tylko drudzy. Mam nadzieję, ale coraz słabszą, że nie taki jest makiaweliczny plan obecnych władz.
Więc całkiem serio stawiam sobie i części z Państwa pytanie z gruntu chrześcijańskie (co nie znaczy niestety, że kościelne, w każdym razie jeśli głosem Kościoła ma być arcybiskup Głódź wręczający Jackowi Kurskiemu „pierścień Inki”): jak kochać naszych nieprzyjaciół i dobrze czynić tym, którzy nas nienawidzą? Jak osiągnąć ten zawrotny szczyt, a chociaż jak ruszyć w jego stronę – jeśli centralne wskazanie Ewangelii nie ma okazać się pobożnym frazesem, nie mającym praktycznie żadnego znaczenia?
(zdjęcie ze strony www.dziennikzachodni.pl)